Ważne informacje i terminy



22 grudnia 2012

Roztrzaskaj to i uwolnij… siebie

Kilka dni temu rozmawiałam w salonie fryzjerskim z partnerem mojej fryzjerki i z nią samą na egzystencjalne tematy. Zastanawialiśmy się nad dobrem i złem w człowieku. Nad trudnymi sytuacjami, z jakimi każdy czasem musi się zmierzyć. Wówczas wspomniany wyżej powiedział, że bywa w życiu tak, że w tych trudnych chwilach pojawiają się na naszej drodze osoby, które nam pomagają, taki łaskawy dar od przewrotnego losu. Ta rozmowa wróciła do mnie podczas ponownej lektury Roztrzaskanego życia Stephanie Kallos.

Margaret, jedna z kluczowych postaci powieści, jest po siedemdziesiątce i ma raka mózgu. Ta informacja, z którą musi się zmierzyć na początku powieści, popycha ją do wprowadzenia diametralnych zmian we własnym życiu. Od wielu lat żyje samotnie w wielkim, choć nie pustym, domu. Każde jego pomieszczenie wypełniają szepty przedmiotów o dość tragicznym pochodzeniu. Kallos w subtelny sposób wplotła w dobrą historię echo drugiej wojny światowej. Jest ono początkowo ledwo słyszalne i zauważane, by pod koniec powieści stać się motywem przewodnim. 
Ważną kwestią jest oswojenie umierania przez Margaret. Stawia temu czoła i budzi się do życia. Ktoś może pomyśleć, że za późno - ale na takie przebudzenie nigdy nie jest za późno. Szczególnie, gdy może zdziałać coś bardzo dobrego dla tylu osób.

Drugą kluczową postacią jest Wanda Schultz. Do Seattle przyjechała za byłym chłopakiem. Ma złamane serce i to od dziecka. Leczy je okazjonalnie, pokrywa warstwą kleju i sprawia, że z czasem twardnieje. 
Wariacki pomysł Margaret, by przyjąć do domu lokatora, sprawia, że obie kobiety zaczynają życie pod wspólnym dachem. Życie i rekonwalescencję. Bo okazuje się, że obie są mocno sponiewierane przez los. Dołączają do nich i inne postaci i po chwili wspólnego życia okazuje się, że stanowią rodzinę, której podświadomie pragnął każdy z nich. Punktem zwrotnym w życiu Wandy jest poważny wypadek, któremu ulega. Jest to punkt zwrotny zresztą dla wszystkich lokatorów domu Margaret. Również dla porcelanowych przedmiotów, które otrzymują w końcu własne historie i wolność…

Gdzieś przeczytałam, że pomysł autorki na rozprawienie się z porcelanowymi figurkami - roztrzaskanie ich - był banalny i trywializujący historię Żydów z czasu drugiej wojny światowej. Mam odmienne zdanie. W pewnym momencie tuż przed tłuczeniem kufli do piwa, Bruce - jeden z lokatorów, pochodzenia żydowskiego - wyjawia swoją wątpliwość, czy aby nie zachowują się jak naziści w Kryształową Noc. W tym momencie Wanda wyjaśnia, że to tłuczenie jest rytuałem, uczczeniem pamięci. Bruce jako pierwszy rzuca kuflem o podłogę. Ponadto takie roztrzaskanie uwalnia. Uwolniło bohaterki od lęków, obaw, ograniczeń; uwolniło i tysiące bolesnych historii właścicieli przedmiotów. I może o to właśnie chodzi – by nie trzymać, uwolnić. By nie dusić się przeszłością, a iść w przyszłość. W końcu odłamki porcelany nie są wyrzucane, Wanda tworzy z nich mozaiki. Stare, choć nowe. By pamiętać, ale iść dalej.

Roztrzaskane życie to sprawnie stworzona mozaika ludzkich historii, obaw, tajemnic nie zawsze możliwych do odkrycia. To historia powrotów do siebie, do ludzi, tych jeszcze nieznanych i znanych kiedyś. To w końcu powieść o dawaniu szansy - sobie i drugiemu człowiekowi. 


Stephanie Kallos, Roztrzaskane życie, przeł. A. Dobrzańska-Gadowska, wyd. Świat Książki, Warszawa 2008.

17 grudnia 2012

Gdzie leży Dolina Majtek?

Hermańce to taka polska dziura wiejska. Senna, zdominowana przez marazm, bezsilność, otępienie. Po tej literackiej wsi z powieści Barbary Kosmowskiej oprowadza czytelnika bohater-narrator M. Złotowski. Pragnie zostać pisarzem i wszystkim to powtarza, jednak na zwykłym gadaniu się kończy.
W Hermańcach akcja toczy się właściwie między trzema przestrzeniami: Doliną Majtek, barem „Malczik” oraz szpitalem psychiatrycznym na Dzikiej Górze. Ponadto pojawiają się inne przestrzenie, ale tak naprawdę nie są aż tak istotne, odgrywają rolę zmieniającego się, kolorowego tła czy dopełnienia.

Co się dzieje w Dolinie Majtek? Chadzają tam panowie, biorąc przykład z pradziadków, dziadków i ojców; chadzają i dziewczęta, wzorując się na przodkiniach zapewne. Schadzki często mają przykre konsekwencje – niechciane ciąże, które albo się usuwa z dala od oczu mieszkańców Hermańców, albo dzieci chowa się, zmuszając tego czy tamtego do ślubu lub ewentualnie do alimentów. Zabawom miłosnym nie ma końca, a dziewczętami panowie wymieniają się dość często i raczej bez skrępowania. To co zostaje po chwilach uniesień, to majtki panienek – bawełniane gacie lub koronkowe skrawki. Wszystkie pieczołowicie i z uświęceniem przechowywane przez panów.

„Malczik” to przestrzeń zdominowana przez męski świat Hermańców. Niewielkie wypłaty przepijają tu najpierw ojcowie, a później synowie. Stałą bywalczynią jest też Ilonka Szczęście, która ma do odegrania ważną i niespodziewaną dla nikogo rolę w życiu mieszkańców wsi. Z kolei klinika psychiatryczna górująca nad wsią, tak by doktor miał baczenie na jej mieszkańców, to miejsce rekonwalescencji… panów. Kobiety tu wstępu nie mają, doktor Roch, kreowany na mizogina w najgorszej postaci, broni wrót swego raju niczym Cerber. Mężczyźni przychodzący na turnusy (tak nazywa pobyty narrator) z kolei odpoczywają od… kobiet, by za nimi zatęsknić i znowu wrócić do pierzyn i do tego, co się pod pierzynami domowymi (i nie tylko domowymi) kryje.

Świat kreślony przez Kosmowską jest pełen ironii, ale i wypełniony cichymi, prywatnymi i najczęściej kobiecymi tragediami, dramatami. 
Podziw budzi sposób kreowania świata męskiego i kobiecego kreślonego z dystansem, ironią i poczuciem humoru. Kosmowska sprawnie demaskuje postawy, działania ludzkie, tak świetnie znane czytelnikowi z jego własnego świata. Autorka w rozmyślny, zabawny i pełen dystansu sposób rozprawia się ze światem patriarchalnym. Początkowo to męska część Hermańców wiedzie prym i poluje na kobiety (swoje i przyjezdne). Jednak okazuje się ostatecznie, że i kobiety mają tu coś do powiedzenia. Komitet Wdów rośnie w siłę, gdy dołączają do niego mężatki; Gośka dotąd będąca na każde skinienie Złotowskiego, nabiera rozumu i pokazuje mu drzwi. A na koniec majtki samego M. Złotowskiego zostają porwane przez jedną z turystek. Świętokradztwo w Dolinie Majtek, męskie gacie nigdy dotąd nie zostały tu skradzione, zawłaszczone przez kobietę.

Ostatecznie okazuje się, że zbrodnia, której ofiarą padła Ilonka Szczęście, poruszyła niektórych mieszkańców Hermańców. Matka Złotowskiego, Gośka, Edek to jedynie kilka osób, które ruszają do przodu, wprawiając w ruch maszynę zmian. I tym zmianom podda się być może i M. Złotowski. 
Żywy język, barwne postaci i znakomite poczucie humoru autorki sprawiają, że powieścią można się zaczytać, całkiem dobrze się przy tym bawiąc. A ja ponownie chylę czoła polskim współczesnym pisarzom.

Barbara Kosmowska, Hermańce, wyd. W.A.B., Warszawa 2008.

3 grudnia 2012

Wiadomość dla świata: lawenda, różanecznik i biała róża

To że za pomocą kwiatów można przekazać komuś wiadomość, wiedziałam niemal od zawsze. Ale nigdy nie zgłębiałam treści jakie za sobą niosły. Do czasu sięgnięcia po Sekretny język kwiatów Vanessy Diffenbaugh. Powieść porwała, a słownik języka kwiatów zaskoczył po zestawieniu z własnymi wyborami w różnych momentach życia. Może jestem czarownicą…?

Powieść nie jest książką o ogrodnictwie, rzecz jasna. To historia młodej dziewczyny, która tak bardzo nie wierzy w swoją wartość, że odrzuca wszystkich. Victoria nie ma właściwie niczego, oprócz daru odczytywania języka kwiatów i garści wspomnień z pobytu u Elizabeth, kobiety, która chciała ją kochać i wychowywać. Nie udało się. Z wielu przyczyn. Victorię czytelnik ma okazję poznać, gdy ta wkracza w dorosłość i musi się usamodzielnić po tułaczce po domach dziecka. Gdyby miała skomponować bukiet kwiatów określający ją na początku powieści, na pewno znalazłaby się w nim lawenda (nieufność), różanecznik (strzeż się), biała róża (nienawykła do miłości), może gorczyca (zraniono mnie). Na końcu jej historii pojawiłby się mech (macierzyństwo), cyklamen (nieśmiała nadzieja), begonia (ostrożność).

Bohaterka przechodzi przemianę – powolną i niemal niezauważalną. Przemianę, przed którą się broni praktycznie do końca. Dlaczego Victoria tak dużą wagę przykłada do języka kwiatów? Może dlatego, że ludzka mowa nie zawsze jest szczera. Może dlatego, że czasem słowa nie niosą właściwego przekazu myśli i uczuć. Może dlatego, że czasem bezpieczniej powiedzieć coś ważnego za pomocą symbolu. Victorię charakteryzuje przede wszystkim biała róża symbolizująca serce nienawykłe do miłości. Nie potrafi zaufać Elizabeth, a w chwili zagrożenia popełnia czyn, którego nie będzie potrafiła sobie wybaczyć przez kolejnych dziesięć lat. Nie chce też dać się oswoić Grantowi, który pojawia się w jej życiu niespodziewanie, a jego powiązania z jej przeszłością są zaskakujące. Mężczyzna, jak wcześniej Elizabeth, nie poddaje się i z cierpliwością pokonuje przeszkody i blokady jakie ustawiła Victoria. Okazuje się jednak, że nie zawsze cierpliwość i dobre intencje wystarczają. Czasem człowiek jest tak poharatany, poraniony wewnętrznie, że musi uciec. By samemu zadecydować o powrocie...

Sekretny język kwiatów to nie jest książka o miłości, to nie romans. To powieść o samotności spowodowanej licznymi zranieniami. To opowieść o tym, że najbardziej poharatanego, złamanego człowieka można oswoić. Powoli, cierpliwie, choć nie zawsze ostatecznie. W końcu trudno jest się pozbyć wieloletnich nawyków. To opowieść o tym, że każdy potrzebuje ciepła od drugiego człowieka, choćby nie wiem jak bardzo zaprzeczał. Tylko czasem potrzeba czasu.


Vanessa Diffenbaugh, Sekretny język kwiatów, przeł. M. Miłosz, wyd. Świat Książki, Warszawa 2011.

1 grudnia 2012

Gra w bierki

Taki mam ostatnio szczęśliwy czas w życiu, że co rusz muszę zbierać emocje z podłogi po przeczytaniu książek lub po obejrzeniu filmów. Szczygielski zainteresował mnie kiedyś (prawdopodobnie przy okazji wydania Berka), ale wówczas zapomniałam i w tym zapomnieniu trwałam do niedawna. W końcu zachwyty koleżanek sprowokowały mnie do sięgnięcia po Bierki (te zachwyty stały się też pretekstem do zakupienia własnego egzemplarza zresztą). I jak sięgnęłam jednego dnia, tak nocą miałam już przeczytane.

Bierki, jak informuje autor, są częścią cyklu Kronik nierówności. Poruszają przede wszystkim problem dorastania nastoletniego geja. Ale nie tylko. To powieść wielowątkowa, wielopłaszczyznowa.
Historia osadzona jest wokół jednego z warszawskich liceów. Bohaterami są zatem uczniowie, nauczyciele i rodzice. Na pierwszy plan wysuwa się historia ucznia pierwszej klasy Pawła Sieniawskiego, który jest gejem, ma trudną sytuację domową i początkowo jest zauroczony wuefistą. Wokół niego koncentruje się jeszcze postać Aśki, jego przyjaciółki oraz osoba Piołuna. Ważną bohaterką jest również Wekiera, nauczycielka historii i postrach szkoły. Okazuje się, że jej zachowanie jest podyktowane przeszłością odkrywaną przez autora powoli – czyli tak jak lubię. Wokół Wekiery krąży Krzysztof, anglista przebywający na zwolnieniu lekarskim. Okazuje się, że znają się nie tylko z pracy… Bohaterowie grają w życiowe bierki, nierozważne decyzje, nieostrożne ruchy doprowadzają do naruszenia całej konstrukcji życiowej.

Mimo że głównym tematem jest homoseksualizm Pawła, to ta powieść nie koncentruje się jedynie na jego przeżyciach. Autor porusza problem rodzicielstwa, miłości, wpływu przeszłości na teraźniejszość, przyjaźni, stereotypów, etykietek. Szczygielski pisze również wprost o seksie – homoseksualistów, ale i heteroseksualnych. Ale nie ma w tym przesady, nie budzi to niesmaku. A to sztuka.
Mimo że historie w Bierkach są budowane na dramatach i tragediach bohaterów, to nie brakuje tu sytuacji komicznych, kreślonych przez Szczygielskiego z poczuciem humoru.

Powieść czyta się dobrze dzięki rewelacyjnie prowadzonej narracji (z perspektywy dwóch bohaterów: Pawła i Wekiery), a język postaci został idealnie dopasowany do ich charakteru.

Bierki rozłożyły moje emocje na łopatki. Wzbudziły refleksje na różne tematy.
Kupując i nie wiedząc, co w środku zastanę, zostałam sympatycznie zagadnięta przez sprzedawczynię. Zachwycając się Bierkami, namawiała, bym koniecznie sięgnęła po Berka. Cóż, chyba wybiorę się niebawem do księgarni. Dobrze, że niedługo mikołajki…

Marcin Szczygielski, Bierki, Instytut Wydawniczy Latarnik, Warszawa 2011.

21 listopada 2012

Absurdalna nonsensowność świata Manna

Dwa lata temu zakochałam się w Mannie książkowym, stąd nie wahałam się przy zakupie jego najnowszej książki. I rzeczywiście, Kroniki wariata z kraju i ze świata porwały mnie już od pierwszych stron. 
Bardzo spodobał mi się układ książki. Myślę, że oddaje świat, w jakim żyjemy – chaotyczny, fragmentaryczny, bombardowany znaczną ilością informacji. Nie sposób też nie wspomnieć o okładce stylizowanej na tabloid i przedstawiającej intrygujące tytuły tego, co można znaleźć w jej wnętrzu. Z okładki uśmiecha się autor w cudownych okularach przeciwsłonecznych. Zresztą wariacko - pozytywne fotografie obecne są w całej książce.

Kroniki wariata... nie są całościowym tekstem, a złożonym z wielu historii, opowieści, rymowanek kolażem. Wstępem są fragmenty korespondencji między autorem a wydawcą. Ten pierwszy w uroczo wymijający sposób odpowiada na notoryczne i natarczywe pytania o sprawy książkowe stawiane przez tego drugiego. A dalej jest jeszcze lepiej. Pojawia się galeria dziwadeł i dziwaków tworzących absurdalny i nonsensowny świat. Można spotkać inżyniera Koźlika i jego żonę, którzy co rusz muszą sobie radzić z małżeńskimi problemami. Jest żelazny karzeł Wasyl, który ma okazję umrzeć kilkakrotnie na kartach książki, ale i nie broni się przed zabiciem kogoś przez przypadek lub z premedytacją. Sytuację szpitalną przybliża doktor Wycior w swoim pamiętniku oraz w rozmowach z panem Heniem i pielęgniarkami. Poradami żonglują natomiast mgr Czupurny oraz Gandalf z wyczuciem segregujący korespondencję. Przerywnikami są lekcje języka angielskiego oraz opisy przykładowych zabaw dla najmłodszych. Wszystko utrzymane w oparach absurdu, ironii, nonsensu oraz zabawy.  Bo książka ma przede wszystkim bawić. I powinna zawierać przestrogę, że osobom bez poczucia humoru wstęp wzbroniony.

Gdybym miała powiedzieć, że pochłonęłam tę książkę – skłamałabym. Delektowałam się każdym tekstem z osobna. Lektura nowej książki Manna to podróż do świata nonsensu i absurdu oraz obcowanie z doskonałym i dobrze znanym poczuciem humoru autora. Kroniki wariata… są idealnym poprawiaczem nastroju. 

Wojciech Mann, Kroniki wariata z kraju i ze świata, wyd. Znak, Kraków 2012.

15 listopada 2012

Pieśni, których już nikt nie zaśpiewa

Nie jest tajemnicą, że jeśli jakaś książka traktuje o losach kobiet, to mnie bardzo interesuje. Połączenie reportażu z podróży i opisu losu kobiet sprawiło, że z zainteresowaniem zajrzałam do Pieśni Aborygenki autorstwa Ros Moriarty. I przyszło lekkie rozczarowanie. Właściwie powinnam chyba denerwować się na polskie wydawnictwo i mylny tytuł oraz opis na okładce niż na autorkę. Oryginalny tytuł brzmi nieco inaczej i inne byłoby moje nastawienie, gdyby ten polski nie odbiegał zanadto.

Autorka osadziła swoją opowieść w zasadzie w trzech przestrzeniach czasowych. Pierwszą w roku 2006, kiedy przez kilka dni towarzyszy Aborygenkom w podróży i podczas ceremonii. Druga przestrzeń czasowa to początki małżeństwa autorki z Johnem – Aborygenem, w dzieciństwie zabranym siłą od prawdziwej matki i danym do wychowania „białym”. Trzecia jest bardziej rozległa i obejmuje daleką przeszłość znaną starym Aborygenkom, z którymi Moriarty rozmawia.

Mniej podobały mi się opowieści o trudach założenia własnej firmy, którą autorka wplotła w swoją narrację. Bardziej ciekawe były historie o tym, czym jest dla Aborygenów rodzina, miłość, dawanie, współodczuwanie, śmierć i inne ważne kwestie.
Uderzył mnie też w tej historii kontrast. Ros Moriarty została przyjęta przez rodzinę męża, rdzennych Australijczyków z serdecznością, otwartością, której zabrakło białym na przykład na widok Johna w sąsiedztwie.

Problem, który porusza Moriarty i który na pewno wywołał kolejne refleksje we mnie to ingerowanie jednej kultury w drugą. Ogólne przekonanie o tym, że nasza „biała kultura” jest lepsza od „dzikiej”. Od razu na myśl przychodzą słowa Kapuścińskiego, który w Hebanie zauważa jak bardzo ludzie z Afryki przynależą do swojego świata, jak współgrają ze swoim otoczeniem. Podobnie rzecz się ma lub raczej miała w Australii – tej starej, niemal nienaruszonej przez białych. Starsze pokolenie Aborygenów przynależy do ziemi, na której żyje. Dlatego rozmówczynie autorki ubolewają, a razem z nimi Moriarty, że młodzi nie przywiązują już wagi do tradycji, nie mają w sobie chęci poznania starych historii, pieśni lub języka. Problemem jest również picie alkoholu ponad wszelkie normy przez młode pokolenia autochtonów. Kolejna kultura, którą bezmyślnie zniszczyli biali.

Nie jest to książka, do której chciałabym wrócić lub którą czytało mi się dobrze. Może dlatego, że dla autorki ludzie, o których pisze to bliscy, a problemy, z którymi się borykali to też jej zmartwienia. Poza tym nie każda dusza chce się obnażyć, może ta australijska należy do tych skrytych? Niemniej, na pewno lektura Pieśni Aborygenki skłania do kilku istotnych refleksji. Momentami gorzkich, ale czasem trzeba.

Ros Moriarty, Pieśń Aborygenki. Podróż w głąb duszy Australii, przeł. A. Wajs, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2012.

11 listopada 2012

Rozpaczliwie, ale tak jest dobrze

Zaczynam ufać polskim autorom i coraz częściej do nich się zwracam (z racji dzisiejszego święta i tu powiew patriotyzmu). Dlatego widząc na bibliotecznej półce Tak jest dobrze Szczepana Twardocha, zaryzykowałam i nie rozczarowałam się. Więcej, od dawna nie owładnęła mną tak książka. Zbiór opowiadań przeczytałam w kilka godzin i nie mogę pozbierać własnych emocji. Walają się po podłodze, parapecie, stoliku… Fascynujące połączenie gatunkowe obyczaju z horrorem może powalić czytelnika na łopatki. Autor dorzuca jeszcze szczyptę oniryzmu, co tylko wzmaga rozpad emocjonalny czytacza (w pozytywnym słowa znaczeniu).

Sześć opowiadań tematycznie łączy człowiek – jego emocje, pobudki, którymi się kieruje w różnych sytuacjach, a także osamotnienie i cierpienie. Ważnym rekwizytem jest tu cielesność. Może wywoływać obrzydzenie lub fascynację (do innych, ale i do siebie), wreszcie może okazać się jedynie skorupą, w której kryje się ktoś zupełnie inny.

Bohater Twardocha zawsze cierpi, jest wybrakowany, uzależniony od drugiej osoby i czasem szuka możliwości zmiany. Choć ta zmiana najczęściej jest daleka od ogólnego pojęcia zmiany na lepsze. Zaciekawia wielopłaszczyznowość tematu cierpienia, jaką ukazał Twardoch. Bohaterowie muszą sobie radzić z cierpieniem po stracie bliskiej osoby, ale też z tym wywołanym przez fakt bycia innym, a niekiedy ze strachem przed cierpieniem. Nie zawsze wychodzą z tych walk zwycięsko. Ot, życie. Bohaterowie muszą zmierzyć się również z konsekwencjami decyzji podjętych dawno temu, a odbijającymi się potężnym echem w teraźniejszości. Autor Tak jest dobrze w fascynujący sposób ukazuje prawdę znaną właściwie każdemu – to co zdarzyło się w przeszłości rzutuje na teraźniejszość człowieka, często decyduje o działaniach danej osoby.
Świat, który serwuje czytelnikowi Twardoch, jest brudny, brutalny, wyje się w nim z rozpaczy i bólu. Ale to sprawia, że świat ten jest bliski naszemu - rzeczywistemu. Nie ma w nim niepotrzebnej idealizacji. A tego chyba szukam najczęściej w książkach, które czytam. 

Warto też wspomnieć o języku zbioru opowiadań. Jest zróżnicowany i dostosowany do każdej opowiadanej historii. W jednym z opowiadań autor pokusił się o wprowadzenie zdań z gwary śląskiej i o ile na początku byłam zaskoczona, to szybko przywykłam. Ten styl idealnie pasował do kreacji bohatera Gerda. W innych można natrafić na wulgaryzmy – nie są one jednak użyte dla podniesienia sprzedaży tego zbioru opowiadań. Mają one zastosowanie w kreacjach bohaterów - nie wyobrażam sobie, aby na przykład Marek z Masary mówił czystą polszczyzną wyzutą z określeń wulgarnych.

Zazwyczaj w zbiorze opowiadań wysuwa się na prowadzenie jedno lub dwa. Tu trudno mi wybrać takie, które wzbudziłoby we mnie większe emocje niż pozostałe. Każde z nich jest odrębną, opowiedzianą w świetny sposób historią. Choć emocjonalnie raczej rozpadałam się bardziej z każdym kolejnym opowiadaniem, aby na koniec nie móc się odnaleźć. Ale czasem właśnie tak jest dobrze i myślę, że zakupię nawet dwa egzemplarze: jeden dla siebie do domowej biblioteki, a drugi dla bliskiej osoby.

Szczepan Twardoch, Tak jest dobrze, wyd. Powergraph, Warszawa 2011.

5 listopada 2012

Pokaż mu, co jesz, a (o)powie ci, kim jesteś?

Okazuje się, że rozmowy o jedzeniu świata pozwalają poznać nie tylko kulturę innego kraju, ale to doskonała okazja do poznania samego siebie i ludzi spotykanych po drodze. Przekonuje o tym (siebie i czytelników) Anthony Bourdain. Świat od kuchni. W poszukiwaniu posiłku doskonałego określiłabym jako zbiór opowieści, które łączą w sobie cechy anegdoty, reportażu i felietonu.

Książka jest realizacją pomysłu autora, by podróżować po świecie i próbować lokalnych potraw. Jednak tytułowe poszukiwania posiłku doskonałego są jedynie pretekstem do serwowania porcji anegdot, historii – zabawnych, ale i doprawionych nutą krwi i grozy.

W pamięci pozostał opis podróży do Rosji, by zasmakować barszczu, spis wrażeń ze świniobicia w Portugalii. Mocne wrażenia wywrzeć może na czytelniku opowieść o pobycie w Sajgonie i spożywaniu bijącego jeszcze serca kobry. Mnie urzekła historia o wizycie w jednym z kambodżańskich barów, gdzie alkohol jest za darmo, a płaci się za naboje do różnego typu broni, z której można sobie postrzelać. Aż pozazdrościłam autorowi doznania.
Ponadto każda podróż zaprawiana jest alkoholem i wszelkie przygody z tym związane Bourdain opisuje w uroczo chłopięcy sposób.

Można zarzucić, że niewiele tu fragmentów o kulturze danego kraju, o potrawach. Ale tym razem polski tytuł ma odniesienie do książki. Od kuchni wszystko jest prawdziwsze i niekoniecznie piękne. Dzięki Bourdainowi oglądając świat od kuchni, ma się wgląd w prawdziwsze, czasem przerażające a momentami obrzydliwe miejsca. Poza tym autor wprowadza również czytelnika do świata szefów kuchni i odkrywa niektóre karty dotąd pieczołowicie skrywane.  I co dziwne, całość ma jakiś urok i fascynuje.

Jeśli ktoś ma nadzieję na wielostronicowe opisy cudowności świata i potraw, raczej się rozczaruje. Ta książka to prędzej spis przygód, wrażeń, luźne refleksje na różne tematy. Słowem, z Bourdaina niezły materiał na gawędziarza jest. 


Anthony Bourdain, Świat od kuchni. W poszukiwaniu posiłku doskonałego, tłum. Jacek Środa, wyd. Carta Blanca, Warszawa 2011.

24 października 2012

Historia pewnych samotności...

Jakiś czas temu tęskniąc za zimnem, jesienią i wiatrem, wróciłam do chłodnej Szwecji. Wróciłam, czytając powieść rzecz jasna, która ponownie oczarowała. Podczas lektury uderzyło mnie, że w ostatnim czasie czytałam wiele historii, których konstrukcja opierała się na spotkaniu dwóch kobiet – starszej i młodszej. Niech wieje dobry wiatr Olsson również do tego typu powieści należy, ale jest nieco inna. 

Otóż, na obrzeżach szwedzkiego miasteczka stoją dwa domy. Jeden zamieszkuje od urodzenia Astrid, starsza kobieta uważana przez innych mieszkańców za wariatkę, wiedźmę. Do drugiego sprowadza się dużo młodsza Veronika. Sprowadza się, by pisać, poukładać i wyleczyć. Pozornie żadna z nich nie szuka kontaktu z tą drugą. Ale okazuje się, że pewne historie muszą być wysłuchane, a budowane wokół siebie mury niekoniecznie są nieprzenikalne.  Te dwie, jedynie z pozoru różne, kobiety są do siebie bardzo podobne. Każda skrywa tajemnice, którymi dzieli się z tą drugą. Dzieli się powoli, dozując dawki smutku, doznanych tragedii, utraconej nadziei. Obie są nienachalne, bo zdecydowały się na samotność. Każda z nich jest niezwykle ostrożna. Ich relacja to jak tkanie pajęczej sieci - bardzo delikatnej i łatwej do zerwania nieostrożnym ruchem, gestem, słowem. I żadna nie oczekuje współczucia, wybaczenia, rozgrzeszenia, potępienia. I to właśnie czyni tę powieść nieco inną od tych o podobnym zamyśle konstrukcji.

W narracji prowadzonej na przemian przez dwie bohaterki wyczuwalny jest smutek, melancholia, które są dozowane z poetycką precyzją. Choć może to ja lubię czasem masochistycznie zanurzyć się w smutną na wskroś historię. W każdym razie na pewno nie jest to czysta proza, a proza spoetyzowana, odkrywająca wnętrze człowieka. Niewątpliwym plusem jest nieocenianie przez autorkę działań przede wszystkim Astrid. Olsson opowiada jej historię, ale daleka jest od moralizowania, współczucia lub napiętnowania. Pozostawia to czytelnikowi i myślę, że inteligentny czytacz nie będzie w stanie jednoznacznie ocenić postępowania Astrid. W trakcie poznawania jej historii życia, zadawać sobie można pytania o motywacje pewnych czynów, ale też o to, w jaki sposób sytuacje z dzieciństwa wpływają na dalsze życie człowieka, na jego  późniejsze działania. A historia Veroniki… to kolejna historia wielkiej i utraconej miłości. Tu zapewne też możnaby pokusić się o jakieś spostrzeżenia, ale przyznaję, że podczas powtórnego czytania bardziej skoncentrowałam się na historii starszej kobiety.

Bardzo ciekawym chwytem jest budowanie dialogu dwóch bohaterek. Bo nie zawsze są to tylko słowa. To również spojrzenia, dotyk, gest, muzyka, przyrządzane potrawy. 
Uwagę zwraca też konstrukcja każdego rozdziału powieści. Na początku każdego autorka wstawia fragment szwedzkiej poezji (w polskim wydaniu znaleźć można oczywiście również tłumaczenie), który idealnie wprowadza w następującą po nim kolejną cześć historii bohaterek.

Na koniec pojawiła się również we mnie refleksja, że nawet decydując się na samotność i niedopuszczanie do siebie innych osób, nie jesteśmy w stanie przeżyć tak życia. Bo każdy prędzej czy później potrzebuje towarzysza, słuchacza. Astrid zamknęła się w swoim domu, otoczyła się nim jak murem. Pod koniec życia zrozumiała, że nie da się uciec w samotność - w końcu ktoś zapukał do drzwi i wysłuchał historii jej życia, stając się tym samym uczestnikiem. 
  
Linda Olsson, Niech wieje dobry wiatr, przeł. Urszula Szczepańska, wyd. G+J Gruner+Jahr, Warszawa 2008.


2 października 2012

Czy pytanie o umieranie boli?

Kilka miesięcy temu omawiając z szóstoklasistami nadprogramowo Oskara i panią Różę, podsłuchałam, że to najlepsza lektura, jaką czytali przymusowo w szkole. I trudno z nimi się nie zgodzić, nawet jeśli mądrzejsi i bardziej doświadczeni belfrowie poloniści spiorunują mnie wzrokiem. A te i podobnego rodzaju refleksje na temat tzw. kanonu i moich zeszłorocznych szóstoklasistów sprowokowała lektura Oliviera i zeszytu z marzeniami Sally Nicholls.

Powieść pisana w formie dziennika jedenastoletniego chłopca chorego na białaczkę skłania do porównań ze wspomnianą książką Schmitta. I każdy kto przeczyta obie, może sobie sam porównywać do woli.
Mnie tknęło takie poczucie, że niezwykle trudno napisać dorosłemu coś, co teoretycznie ma być pisaniem dziecka. A Nicholls (i w polskim tłumaczeniu również tłumaczce) to się udało. Mało tego, w trakcie czytania nachodzi taka refleksja, że dzieciaki (zwłaszcza chore) są bardzo mądre, spostrzegawcze i my – dorośli – często nie doceniamy w nich tego.

Sam Olivier doskonale zdaje sobie sprawę ze swojej beznadziejnej sytuacji. Umiera i nie ma szans na wyleczenie. Za sprawą pani Willis, nauczycielki, zaczyna pisać książkę. O sobie. O rodzinie. O przyjacielu – Feliksie, który też jest chory i z którego śmiercią musi poradzić sobie Olivier właśnie. W swojej książce spisuje listę życzeń, wydawałoby się nie do spełnienia. Ale wyobraźnia i siła woli Oliviera i do pewnego momentu Feliksa sprawia cud. Później w spełnieniu jednego z marzeń pomaga również ojciec chłopca, który do pewnego momentu wypierał fakt nadchodzącej śmierci syna. Swoją drogą taką listę życia mieli też bohaterowie filmu The Bucket List (z tym że im było łatwiej mimo choroby - dorośli, jeden z nich nieprzyzwoicie bogaty).

Nicholls w zabawny momentami, ale i wzruszający, przejmujący sposób pokazała, jak to jest radzić sobie z chorobą i śmiercią dziecka. Wyłania się pewna bezradność rodziców, osób bliskich – bo w pewnym momencie nie walczy się już o życie, a o kilka chwil, godną i w miarę bezbolesną śmierć. We mnie pojawiła się jeszcze jedna refleksja – każdy z tego otoczenia musiał sobie radzić sam. Olivier. Feliks. Rodzice chłopców. Ich rodzeństwo. Dalsza rodzina. Znajomi. I to radzenie ma różne etapy. Czasem jest bunt (zarówno Oliviera jak i jego bliskich), złość, bezradność, pogodzenie, chwytanie dobrych chwil. I pojawia się takie przekonanie, że łatwiej jest umierać w towarzystwie. Raźniej. 
Poza tym bardzo mnie ujęły „pytania, na które nikt nie odpowiada” zapisywane przez Oliviera. Na niektóre trudno odpowiedzieć, czasem jest to niemożliwe. Ale pytanie o śmierć nie musi boleć. A mam przekonanie, że wielu boi się o niej rozmawiać. Bo temat śmierci jest wciąż tabu. Przeraża. I wiele osób stara się go spychać i udawać, że nie dotyczy – jak to robił przez pewien czas ojciec Oliviera. I jak to robi szkoła.

I pozwolę sobie wobec tego taką belferską refleksją zakończyć: szkoda, że w szkole nauczyciele boją się rozmawiać z uczniami. I szkoda, że nie czytuje się tego typu książek, które prowokują do rozmów, przemyśleń i pytań pozostających niekiedy bez odpowiedzi. 


Sally Nicholls, Olivier i jego zeszyt z marzeniami, przeł. K. Janusik, Wydawnictwo Znak, Kraków 2008.

14 września 2012

Samotność lekiem na wszystko?


Troje bohaterów, których łączy jedna przestrzeń – dwa mieszkania na trzecim piętrze warszawskiej kamienicy. Różne czasy. Różne doświadczenia. Różne zakończenia historii osobnych. A wszystko w Nie zostawiaj mnie Grażyny Jeromin – Gałuszki.
O czym jest wspomniana książka? O życiu. Nie cukierkowym, a gorzkim, gdzie los na różne sposoby drwi sobie z człowieka, by po chwili wyciągnąć pomocną dłoń.

Zachwyciła mnie przede wszystkim konstrukcja powieści – dwa równoległe światy. Rzeczywisty i ten nierzeczywisty, o którym nie wiadomo, czy istnieje. Do tego drugiego trafia już na początku powieści Fryderyka. Starsza kobieta o silnej osobowości i dobrym sercu. Spotyka nieznajomych o takiej samej kondycji egzystencjalnej jak ona i przy rozgrywkach karcianych zaczyna snuć historie z przeszłości. W międzyczasie w świecie rzeczywistym swoim torem toczy się teraźniejszość, która w największej mierze dotyczy Aleksandra i Małgorzaty. Mężczyzna jest bratankiem Fryderyki, a kobieta została przygarnięta przez starszą panią. Bohaterów czytacz ma okazję poznawać stopniowo dzięki przytaczanym historiom z przeszłości oraz teraźniejszości. I tak w trakcie lektury dowiedzieć się można, dlaczego Aleksander od trzech lat nie wychodzi z domu i jest człowiekiem przepełnionym nienawiścią i goryczą do całego świata. Powoli autorka odkrywa również tajemnice Małgorzaty i odpowiada na pytania czytacza: Dlaczego została przygarnięta przez obcą osobę? Dlaczego otacza się murem stworzonym z uporu, złośliwości, niedostępności?

Ciekawy, aczkolwiek zapewne trudny do przełknięcia dla niektórych, jest sposób prowadzenia narracji – do głosu autorka pozwala dochodzić trojgu głównych bohaterów. Dzięki temu świat poznaje się z perspektywy danej postaci, można zrozumieć motywy nią kierujące.
Nie sposób też nie wspomnieć o tle, które oplata główne postacie – w pamięć zapada tragiczna historia Niny czy historie towarzyszy Fryderyki. I wszystko się tu zazębia, los w jakiś dziwny sposób choćby na moment splata drogi życiowe niemal wszystkich bohaterów.

Gałuszka w swojej powieści pokazała, że skazywaniem się na samotność człowiek nigdy nie wygra. Tracą na tym Aleksander i Małgorzata. Po przeczytaniu Nie zostawiaj mnie dopadła mnie taka myśl: może czasem nie warto otaczać się murem „nie dam nikomu szansy”. Może czasem warto chwycić wyciągniętą przez kogoś dłoń, a nie uparcie twierdzić, że samotność jest lekiem na wszelkie zło tego świata? Może… 

Grażyna Jeromin-Gałuszka, Nie zostawiaj mnie, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

7 września 2012

O miłości przeciwieństw, czyli historia stara jak świat


Gdy zaczęłam czytać powieść Nichollsa najpierw się nieco przestraszyłam i nawet na moment odłożyłam książkę. Cóż, czasem za bardzo daję się wciągnąć w świat czytanej powieści i zatracam granicę między fikcją a rzeczywistością. Niemniej Jeden dzień należy do powieści, które nie dają się odłożyć na półkę.
Znowu historia miłosna (coś ostatnio trafiam na nie za często) ujęta w ciekawą kompozycyjnie formę: 15 lipca każdego kolejnego roku  czytelnik spotyka bohaterów i dowiaduje się o nich czegoś nowego. I tak przez dwadzieścia lat, podczas których Nicholls przenosi czytacza w koniec lat 80., całe 90. i początek XXI wieku do Anglii.
Początek historii jest banalny – dwoje ludzi kończących studia idzie ze sobą do łóżka. Nie ma seksu, jest rozmowa. Rozchodzą się w różne strony życia, a nawet świata, ale utrzymują ze sobą kontakt. Tak rozpoczyna się przyjaźń Emmy i Dextera. Przyjaźń według tych dwojga, dla czytacza od razu bezsprzecznie to miłość.

Bohaterowie są całkiem różni od siebie. Emma – niepewna siebie (w każdym słowa znaczeniu) dwudziestokilkulatka stojąca u progu dorosłości; Dexter – zbyt pewny siebie, momentami wręcz arogancki, młody mężczyzna szukający przygód w życiu. Z różnych rodzin, obracający się w różnych kręgach towarzyskich, z różnymi spojrzeniami na przyszłość. Co ich łączy? Na to pytanie trudno odpowiedzieć, a jednak od początku zauważalna jest więź, jakieś pożądanie, namiętność wiszące między tym dwojgiem.
Wraz z biegiem lat następuje przemiana bohaterów; ona nabiera pewności siebie, on stacza się coraz niżej. Ich przyjaźń ma wzloty i upadki. Na pewien czas wręcz zrywają kontakty. Ale nawet wówczas każde myśli o tym drugim. Bo jak mówią o sobie sami bohaterowie: Em i Dex. Dex i Em. Razem. I rzeczywiście, gdy w końcu ulegają namiętności, nie potrafią nie być razem. Jednak finał ich historii zaskakuje czytelnika. Taka… życiowa na wskroś? Mankamentem było dla mnie to, że od momentu zakończenia ich historii a do momentu zakończenia samej powieści (czyli jakieś kilkadziesiąt stron) miałam wrażenie, że to pisanina na siłę. Zmęczyłam się przez ten krótki odcinek i zniechęciłam. Szkoda.
Jednak trzeba podkreślić, że Nicholls wygrywa na pewno konstrukcją powieści, kreacją bohaterów, którzy są barwni, wciąż ulegają przemianom. Są prawdziwi, a ich historia do pewnego momentu nie trąci naiwnością.

To na pewno nie jest powieść cukierkowa. Bo wiele w niej bólu, rozczarowań, wątpliwości. Na pewno jest to książka, której lektura przynosi zastanowienie. Nad tym jak łatwo dać czemuś dobremu wymknąć się z rąk. Jak z własnej głupoty czy strachu można rozminąć się ze szczęściem. Choć zawsze pozostaje nadzieja, że los czy cokolwiek nie pozwoli, by to najważniejsze uciekło.
Jeden dzień Nichollsa określiłabym jako dobre czytadło na jakiś deszczowy lub wietrzny dzień.

David Nicholls Jeden dzień, Świat Książki, Warszawa 2011.

5 września 2012

Miłość i zdrada według kobiety


Za każdym razem gdy czytam książkę, której tematem jest miłość, zastanawiam się nad fenomenem podejmowanej tematyki i zawsze obawiam się, że autor nie podoła i ulegnie tandecie lub czemuś, co już gdzieś było. Niemniej z reguły trafiam na książki, w których autorom udaje się ten najważniejszy w życiu człowieka temat odświeżyć. Z kolei Anna Janko w swojej nowej powieści wnosi coś nowego.

Główna bohaterka Pasji według św. Hanki jest znaną z wcześniejszej Dziewczyny z zapałkami kobietą, żoną, matką. Staje się kochanką. I cała historia ukazuje kreację bohaterki zagubionej, szamoczącej się między tym, co czuła do męża, a tym co czuje do Mata. Gdyby określić tematykę w kilku słowach, napisałabym między innymi: historia dokonywania wyboru. Bo Hanka opowiada o tym, jak dokonywała wyboru i nie była to chwila a proces. To lawirowanie między uczuciami a rozsądkiem i wciąż pojawiającymi się pytaniami. Jak zadecydować o odejściu od człowieka, z którym spędziło się tyle lat? Jak postanowić o rozbiciu dwóch rodzin (Mat również nie jest człowiekiem wolnym)? Jak poradzić sobie z konsekwencjami, które w końcu dopadają zakochanych? Jak nie zepsuć czegoś, co jest budowane na zgliszczach dwóch innych miłości?

Bohaterka szuka w języku określeń istoty miłości, pożądania, cielesności, seksu. Przygląda się słowom, sobie, kochankowi, mężowi, otoczeniu. Okazuje się, że miłość to bezlitosny żywioł. Zabiera wszystko po drodze, pochłania tak szybko, że zakochani nie mają czasu, by się zastanowić lub zaprotestować. Bohaterka zauważa, że „miłość chodzi po ludziach i szuka kochanków” i nie patrzy, czy się na to zgadzają, czy są w dobrym momencie życia, aby ją przyjąć.

Poza tym Janko udało się ukazać, że na zdradę nie można patrzeć w wymiarze czarno-białym. Czytając historię Hanki, nie ma się ochoty jej napiętnować. Czytelnik widzi jak potężnym żywiołem jest miłość i jak niedaleko niej może się błąkać zdrada.

Hanka, niespełniona poetka, próbuje przyjrzeć się zarówno zdradzie jak i miłości. Okazuje się, że istotą miłości jest głód – głód wszystkiego: dotyku, spojrzenia, aprobaty, pewności. A zdrada? Cóż, „zakochany człowiek nie ma sumienia” i to najpełniej i jednocześnie niepełnie określa charakter zdrady.
Bo ostatecznie powieść Anny Janko powoduje pojawienie się wielu pytań o potęgę miłości, sumienie zdradzającego, (nie)możliwość rozsądnego podejścia do pojawiających się uczuć i okazuje się, że nie ma pełnych odpowiedzi.

Anna Janko, Pasja według św. Hanki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

12 sierpnia 2012

Być kobietą w czasach Montgomery


Człowiek to taka śmieszna istota, która ulega sentymentom. I ja mam czasem takie chwile słabości, a jedną z nich było sięgnięcie po Anię z Wyspy Księcia Edwarda. Jako może dziesięcioletnia dziewczynka przeczytałam całą serię opowiadającą o perypetiach rudowłosej bohaterki. I choć już wówczas coś mi się w tym wszystkim nie podobało, to pochłonęła mnie ta historia spisana w iluś tam tomach. Jako całkiem dorosły człowiek odkurzyłam któregoś razu cały cykl i weszłam do świata Ani raz jeszcze. I poczułam się rozczarowana. Co się stało z tą magią? Co się stało z tą marzycielką? Marzycielka pozostała przez dwa, góra trzy tomy. Niezależna buntowniczka przez jakiś jeden. Okazało się, że Ania zmieniła się w kobietę, która bez mężczyzny obok niczego by nie znaczyła. Smutne. I swój smutek mogłam kontynuować podczas czytania ostatniego tomu.

Zanim jednak zacznę ubolewać nad kreacją kobiecych postaci w Ani z Wyspy Księcia Edwarda (za polski tytuł zresztą należałaby się komuś nagroda w kategorii „najgorszy tytuł roku”), to trochę o całości. Otóż, mylne jest twierdzenie, że powieść ta jest ostatnim tomem przygód Ani. Bohaterka pojawia się raczej rzadko. Albo jest wspominana przez licznych bohaterów, albo (i jest to najsłabsza część książki) występuje w roli recytatorki własnych wierszy oraz wymienia uwagi z Gilbertem i resztą mieszkańców Złotego Brzegu. Dialogi są sztuczne, wydają się być stworzone jakby na siłę, a wiersze do mnie nie trafiły. I przyznam, że po którymś wieczorku poetyckim po prostu przelatywałam wzrokiem tych kilka stron i zmierzałam ze spokojnym sumieniem dalej na spotkania z mieszkańcami Wyspy Księcia Edwarda.

A historie są różne, choć właściwie większość dotyczy miłości. I co może wydawać się dziwne, te szczęśliwe zakończenia wzbudzały raczej we mnie irytację. Cóż, baśnie o rycerzach ratujących księżniczki w dzisiejszym świecie zdezaktualizowały się. Przynajmniej dla mnie. I to chyba mój główny zarzut dla całej serii powieści – dezaktualizacja. Cały cykl jest przykładem literatury, która nie wytrzymuje próby czasu i zapewne również przestrzeni. Z perspektywy czasu (i uzyskania przeze mnie jakiejś tam dojrzałości) okazuje się, że wiele historii jest zwyczajnie naiwnych, a zakończenia zbyt łatwe, zbyt przewidywalne. Ale być może czepiam się, tu czy tam lubię komplikować różne sprawy – dlaczego w trakcie lektury miałabym zatem godzić się na łatwiznę?!

Jeśli chodzi o kobiece postaci, bo to im przyglądałam się ze szczególną uwagą, to spotkało mnie ogólne rozczarowanie. I bynajmniej nie winię autorki – żyła w takich czasach, w jakich żyła i nie udało się jej wyjść poza narzucane schematy, konwencje (choć w przypadku na przykład powieści Austen nie mam takich przykrych odczuć jak tu). Ania, początkowo inna, trochę buntująca się, spełniająca w pisarstwie, wychodzi za mąż i jakby normalnieje (w złym słowa znaczeniu). Czytając historie w tym ostatnim tomie, miałam nieznośne uczucie, że wszystkie opisywane kobiety muszą być z jakimś mężczyzną, bo inaczej sobie nie poradzą. No, ewentualnie staną się zgorzkniałymi lub zdziwaczałymi starymi pannami. I tak mamy tu historię Penelope, która adoptuje chłopca. Zgodnie z przewidywaniami wszystkich samotna kobieta nie daje sobie rady, kapituluje i poślubia od lat adorującego ją doktora. Przykładów tego typu można mnożyć. Jest też Alice, kobieta chora psychicznie, mszcząca się na swoich krewnych w dość perfidny sposób. Lekiem na jej chorobę jest oczywiście mężczyzna, który po latach wraca do miasteczka tylko po to, aby ją poślubić. Okazuje się zatem, że małżonek może być bardzo prawdopodobnym lekarstwem na chorobę psychiczną! Natomiast kobiety, których nikt nie chciał (bo taki wydźwięk ma większość opisanych historii) żyją zazwyczaj z siostrą lub ciotką, ewentualnie przy całej rodzinie i robią za służące. Gdy umierają, jak w przypadku Ursuli, okazuje się, że ostatnim wspomnieniem jest nie do końca szczęśliwa miłość do jakiegoś mężczyzny… Smutne to trochę i cieszę się, że nie żyję w tamtych czasach. Trudno tu jednak winić autorkę za moje rozczarowanie. W końcu, jak już wspominałam, opisywała jedynie rzeczywistość, w której żyła i być może z tego względu jest to dobra okazja do skonfrontowania obecnej i ówczesnej kreacji bohaterek.

Mylne byłoby jednak stwierdzenie, że Ania z Wyspy Księcia Edwarda (naprawdę irytujący tytuł) to książka z optymistycznymi zakończeniami. Owszem, kochankowie w większości przypadków padają sobie do znudzenia w ramiona, ale znajdą się też bohaterowie wredni, nieuczciwi, pazerni. Pojawia się również historia dwóch wojen światowych, choć zajmuje raczej trzeci plan. Są cudzołożnicy, dzieci z nieprawego łoża, rodzinne awantury. Ale te czarne chmury na błękitnym niebie nie zebrały się nad Wyspą Księcia Edwarda tylko w tym tomie – w całym cyklu uważny czytelnik dostrzeże to pesymistyczne (czy według mnie realistyczne) spojrzenie autorki. I może to właśnie dzięki temu mam jakiś tam sentyment do tych książek.

Cóż, wyrosłam z serii o Ani, może ze względu na czasy, w jakich żyję; może ze względu na własne doświadczenia. W końcu świadoma lektura odbywa się w jakimś stopniu również za pomocą porównań z własnymi przeżyciami. Choć obawiam się, że seria o rudowłosej bohaterce zwyczajnie nie pasuje do naszych czasów – zdezaktualizowała się, jak to czasem bywa z książkami pisanymi w konkretnej epoce rządzącej się innymi prawami niż nasza.

Lucy Maud Montgomery, Ania z Wyspy Księcia Edwarda, przeł. P. Ciemniewski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

30 lipca 2012

Dobre duchy francuskiej oberży

Według mnie dobra powieść zaczyna się wtedy, gdy autor wprowadza czytacza w niemal środek historii, a ten od razu czuje się jak w domu. Nieważne, że o wielu sprawach dowiaduje się później lub wcale. Bardziej chodzi o przedostanie się do innego świata – podobnego do naszego, ale z innymi ludźmi, którzy mają podobne, ale inne problemy, czują podobnie, ale jednak inaczej. Czytanie takiej książki to przeżywanie innego życia – czasem lepszego, czasem gorszego, co ważniejsze innego.  

Powieścią na pół dnia jest Francuska oberża Julii Stagg. Kolejne czytadło, które może nie porywa bez pamięci, ale przenosi do innego świata. Czytacz zostaje od razu zapoznany z grupką bohaterów, którzy niebawem odegrają ważną rolę w życiu dwojga Anglików. Śmiałkowie odważyli się przyjechać do Francji z zamiarem prowadzenia zakupionej oberży. Nie podoba się to merowi miasteczka, który chciał zdobyć lokal dla siebie. Jest to oczywiście początkiem intrygi, którą Serge knuje i stara się wprowadzić w życie wydawałoby się spokojnej francuskiej gminy.

Spodobało mi się również to, że para – Paul i Lorna – nie pojawia się od razu na pierwszych stronach. Najpierw słucha się ocen francuskich mieszkańców, którzy kierując się stereotypami, są przerażeni widmem najazdu Anglików. To małomiasteczkowe uleganie schematom nie działa jednak negatywnie na odbiór bohaterów. Od razu czuje się sympatię do Josette – starszej sklepikarki, która rok temu straciła męża i stara się sama prowadzić sklep. Mer miasteczka, Serge, wzbudzał raczej moją litość – nawet nie złość. To starszy mężczyzna nieco zagubiony w swoich intrygach, przeżywający w samotności umieranie żony. Śmieszy postać Pascala, zastępcy mera, będącego pod pantoflem żony. Mężczyzna nie potrafi podjąć żadnej decyzji bez konsultacji z małżonką, a jeśli już jest zmuszony do działania bez podpowiedzi Fatimy, zwyczajnie mu nic nie wychodzi. Stephanie to chyba moja ulubienica. Silna kobieta wychowująca samotnie córkę, marząca skrycie o mężczyźnie przy boku. Nawet jeden jest w pobliżu, ale gdy okazuje się, że to nie z nią chce być, Stephanie znosi to ze spokojem. Jak sama mówi, ma cygańską krew, ale mimo to znalazła miejsce na ziemi i walczy, by w nim zostać. Ma w sobie troszkę z czarownicy i mimo swoich problemów pomaga w rozwiązywaniu tych, które przeżywają Anglicy. Jest też para Veronique i Christian. Wydaje się, że od dawna między nimi iskrzy, ale żadne nie ma odwagi zrobić kroku do czegoś poważniejszego. Ostatecznie, gdy dochodzi do wypadku i Veronique ciężko ranna przebywa w szpitalu, Christian zaczyna bardziej stanowczo starać się o ukochaną i wydaje się, że jest to dla niego ostatnia szansa. W dość schematyczny i może nieco naciągany sposób autorka wydaje się grozić palcem tym, którzy jak Christian ignorują szczęście. Historię Anne - matki Veronique - poznajemy wraz z rozwojem akcji powieści. Kobieta ma możliwość zemsty na merze za doznane kilkadziesiąt lat temu upokorzenia, ale... o tym, czy wykorzysta tę okazję, zainteresowany czytacz musi przekonać się sam.

We Francuskiej oberży pojawia się jeszcze jeden bohater, którego trudno nazwać człowiekiem ze względu na stan, w jakim się znajduje. To Jacques, zmarły mąż Josette. Wciąż przebywa w sklepie, a widzi go tylko jego żona. Bardzo się przejmuje tym, że mieszkańcy myślą tylko o własnych interesach, że zanika gdzieś poczucie jedności, wspólnoty. Jak przystało na ducha czasem coś zmajstruje - a to poruszy firanką w bezwietrzny dzień, a to podpali kartkę wystającą z kieszeni mera... Jednak najważniejszą wydaje się być opieka nad żoną - to dzięki jego nieobecnej obecności Josette ma odwagę, by walczyć z merem.

Powieść może nie najwyższych lotów, ale wygrywa wyrazistymi, niemal żywymi, postaciami. Poza tym czasem dobrze jest poczytać historię z dobrym zakończeniem. 

Julia Stagg, Francuska oberża, przeł. M. Słysz, Świat Książki, Warszawa 2011.

28 lipca 2012

Kryminał, który nie mrozi

Czasem mam nastrój na dobrą powieść kryminalną. Tak było tym razem, gdy sięgnęłam po zakupioną kilka miesięcy temu powieść Nim nadejdzie mróz Mankella. Autora nie znałam, choć podobno genialny szwedzki pisarz. Po przeczytaniu mam mieszane uczucia. Niby wątek kryminalny jest. Niby trup się ściele. Niby akcja jest. A momentami zmuszałam się do czytania, nie wciągnęło jak to zwykle przy tego rodzaju gatunku u mnie bywa.

W Nim nadejdzie mróz pojawia się, jak wyczytałam, znany z wcześniejszych powieści autora szwedzki policjant Kurt Wallander. Człowiek wzbudzający moją sympatię swoim wnikliwym umysłem i cholerycznym charakterem. Jednak główną bohaterką jest jego córka – Linda – prawie policjantka. Prawie, ponieważ czeka na rozpoczęcie pracy i to oczekiwanie znosi dość niecierpliwie. Na pomoc przychodzi jej szereg wydarzeń, które zmuszają Lindę do uczestnictwa w śledztwie prowadzonym przez ojca. Mam jednak wrażenie, że autor albo nie do końca poznał psychikę kobiet, albo nie potrafi jej przekonująco przedstawić, chociażby kreując postać Lindy, która, poza irytowaniem mnie, wydawała się dość płytka. Zabawa w tworzenie portretów psychologicznych nie bardzo udana.

Jako że powieść należy do gatunku kryminału, to znajdą się tu morderstwa, śledztwo, zaginięcie Anny, a później Zebry – przyjaciółek Lindy. Za wszystko Mankell postanowił obwinić fanatycznego przywódcę sekty religijnej i jednocześnie ojca Anny – niejakiego Eryka. Problem w tym, że ta historia, owszem momentami przerażająca i brutalna, nie wciągnęła, nie zaintrygowała, nie zszokowała. Może przez przejedzenie tematem (co ciekawe oryginał został wydany w okolicach 2002 roku, a to tłumaczenie na polski dopiero ukazało się kilka miesięcy temu), a może sam sposób prowadzenia narracji momentami nudzi i nie sprawia, że czyta się tę powieść z wypiekami na twarzy, obgryzając z przerażenia paznokcie. Cóż, innym razem… Może.

Henning Mankell, Nim nadejdzie mróz, przeł. E. Wojciechowska, wyd. W.A.B., Warszawa 2012.

24 lipca 2012

Portugalskie namiętności z historią w tle


Lubię w podróże zabierać ze sobą czytadła. Tym razem nie bez powodu wybór padł na powieść Any Veloso. Bądź zdrowa, Lizbono osadzona przestrzennie oczywiście w Portugalii to historia czterech pokoleń dwóch rodzin. Ich los połączyła para – Jujú i Fernando. Ona z bogatej rodziny, on z biednej i jak to czasem bywa początkowa przyjaźń przeradza się w miłość.

Autorka zbudowała dość wiarygodne postaci. Niemal wszyscy bohaterowie mają złożone osobowości, nie dokonują jednoznacznych wyborów, a i ich uczucia bywają sprzeczne. Tak też jest z  Jujú, która oddając się Fernandowi i zachodząc w ciążę, wybiera na męża innego - mężczyznę z bogatego domu. I ta sytuacja jest niejednoznaczna – nie wiedząc, czyje dziecko urodzi, wybiera mniejsze, w jej pojęciu, zło. Losy tych dwojga rozdzielają się tak naprawdę tylko po to, by złączyły się za jakiś czas. Od momentu kolejnego spotkania stają się kochankami i ich romans trwa kilkadziesiąt lat, aż do śmierci kobiety.

Motyw miłości jednak nie dotyczy tylko wspomnianych wcześniej postaci. Tak naprawdę to właśnie z miłości Veloso uczyniła głównego bohatera swojej powieści. Ukazuje jak potężne, zaborcze, trudne, ale i zdradliwe bywa to uczucie. Inną parą poznającą siłę miłości są Laura, córka Fernanda i Jujú, oraz uciekający z Niemiec Żyd – Jacob. Tych dwoje los łączy z kolei na chwilę, by mógł urodzić się Ricardo, kolejny bohater miłosnej sagi. Jako nastolatek poznaje Marisę, ale i ta historia ma wiele zwrotów akcji. Dwoje ludzi ciągnie do siebie, by jedno to drugie odepchnęło. I tak mogłoby się wydawać będzie bez końca, ale ostatecznie tu następuje happy end.

Charakterystyczna dla większości bohaterów tej rodzinnej sagi jest ich buntowniczość. To postaci złożone, o silnych osobowościach, buntujące się przeciw utartym schematom, drugiemu człowiekowi, czy przeciwnościom jakie rzuca człowiekowi los. Bohaterowie muszą podejmować niełatwe decyzje, a często ich wybory są niejednoznaczne do ocenienia.

Powieść dość dobrze się czyta, choć ostatnie kilkadziesiąt stron wydaje się być pisana w pośpiechu, autorka daje się ponieść raczej schematycznym rozwiązaniom. Można jednak przymknąć na to oko.  Bądź zdrowa, Lizbono z pewnością wygrywa prawdziwymi opisami różnych rejonów Portugalii, toczącą się w tle historią jak i namiętnościami, które dotykają bohaterów w różnych momentach życia.

Ana Veloso, Bądź zdrowa, Lizbono, przeł. M. Jatowska, wyd. Świat Książki, Warszawa 2010.

2 lipca 2012

Stuhr (nie)intymnie

„Ta książka daje nadzieję!” można przeczytać na okładce i przez to mniej chętnie do niej podchodziłam. Nie lubię takich górnolotnych sformułowań – nie wierzę im. Niemniej ze względu na to, że książka z działu intymistyki i ponadto napisana przez jednego z mistrzów aktorstwa, znalazła się w moim domu. I przyznaję, że stała się rzecz niesłychana – zaczęłam czytać i nie chciałam kończyć.

Nie jest to zwyczajny dziennik, a „dziennik czasu choroby” jak podpowiada podtytuł. Jednak Jerzy Stuhr dzieli się mniej swoją walką z nowotworem, a więcej przemyśleniami na temat otaczającej rzeczywistości. Są wobec tego wpisy dotyczące sztuki i tego, co się dziś z nią dzieje. Aktorstwa i aktorów – pokolenia starszego i tego młodszego, które zagubiło gdzieś istotę swojego zawodu. Autor czasem porusza również tematy polityczne. Taki dziennik naszych czasów, o których będą czytać (mam nadzieję) przyszłe pokolenia. Pojawiają się też wpisy dotyczące zmagań z chorobą, wiekiem i życiem w przestrzeni choroby. Jeden z tego typu zapisków przypomina motyw obserwowania życia zza szyby uczyniony kiedyś przez Halinę Poświatowską. Uderza fakt tych samych odczuć chorego – oni i ja oddzieleni szybą.

Wpisy dotyczą czasu od października 2011 do kwietnia 2012, a dodatkiem jest wywiad, jakiego autor udzielił pismu medycznemu. I właściwie to z tego wywiadu najpełniej można dowiedzieć się o zmaganiach aktora z chorobą. Ale przyznaję, że nie tego szukałam w tym dzienniku. Oczekiwałam, że będzie to refleksja o świecie człowieka doświadczonego i inteligentnego. I to otrzymałam. Przyznaję, że swój egzemplarz w wielu miejscach popisałam – taka moja intymna wymiana myśli z autorem.

Jeśli ktoś nastawi się, że to książka, w której Stuhr dzieli się swoimi słabościami, trudami walki z nowotworem i jak bohater wygrywa, to oczywiście się zawiedzie. Ten dziennik jest zapisem bacznego obserwatora świata sztuki, polityki, codzienności, który niekiedy tylko wprowadza czytelnika w świat intymny. Ta książka jest przewrotną grą z naszym światem, w którym każdy ma ochotę zaglądnąć pod kołdrę każdemu. 

Jerzy Stuhr, Tak sobie myślę..., Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.

24 czerwca 2012

Gdy umiera tato, kończy się świat

Lubię czasem czytać smutne historie. Dziewczynka z parku Barbary Kosmowskiej zainteresowała mnie najpierw okładką, a później poruszaną tematyką. Jednak w domu długo ją obchodziłam z daleka. Na takie książki trzeba mieć odpowiedni nastrój.


O czym opowiada Dziewczynka z parku?  O Andzi, która straciła tatę. O żonie, która opłakuje odejście męża i nie ma siły, by zająć się córką. O chłopcu, który poważnie choruje i boi się odrzucenia.
Autorka doskonale operuje nastrojem, nie ma tu tkliwej przesady, a jest pewnego rodzaju tęsknota. Kosmowska pokazuje, w jak różny sposób radzą sobie ze śmiercią ukochanej osoby bohaterowie książki. Mama Andzi chowa się pod kocem w kratę i początkowo wyrzuca wszystko, co przynosi wspomnienia. Andzia natomiast wyrusza na spotkanie z ojcem do parku, w którym razem bywali. To tam wyznaje przyjacielowi – Jeremiaszowi – tajemnicę, którą przed śmiercią powierzył jej tata. Okazuje się też, że gdy umiera ukochana osoba kończy się świat, ale nikt spoza kręgu tego nie zauważa. W trakcie lektury można trafić na różne perełki słowne i zdaniowe, które z powodzeniem mogłyby stać się sentencjami.

Dodatkowym atutem są ilustracje Emilii Dziubak - dopełniają opowiedzianą słowami historię Andzi i poruszają duszę. 

Myślę, że każdy, kto zmierzył się w swoim życiu ze śmiercią bliskiej osoby, odnajdzie tu cząstkę własnych przeżyć. Przeczyta o świecie, który w pewnym momencie bardzo dobrze poznał. Dziewczynka z parku to jedna z tych książek, które pozostawiają w czytelniku ciszę. 


Barbara Kosmowska, Dziewczynka z parku, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2012.

5 czerwca 2012

Co u Majów w trawie piszczy?


Gdy przeglądałam niedawno w bibliotece półkę z nowościami, moją uwagę zwrócił tytuł Majowie. Reaktywacja. Spojrzałam na nazwisko autora i nieco się wystraszyłam oraz zniechęciłam. Fiedler… a więc Dywizjon 303, czyli dla mnie nuda. Ale przemogłam niechęć, bo okazało się, że autorem książki, która nęciła, był syn znanego pisarza i podróżnika.
Arkady Radosław Fiedler wyruszył do Meksyku, odnalazł ostatnich Majów i postanowił z nimi zostać dłużej niż normalny turysta. Dzięki temu powstała książka z ciekawymi, przepięknymi, a miejscami przerażającymi lub zabawnymi opowieściami.

Zaskakujący element tej pozycji to brak zdjęć. Właściwie paradoksalnie właśnie to zadecydowało, że wypożyczyłam tę książkę. Otóż kartkując ją, trafiłam na niebieską stronę z napisem: „Zdjęcie nr 8 – które mogłoby tu być, gdyby nie zakaz fotografowania w Chamuli”; zaskoczona zaczęłam czytać opis poniżej i roześmiałam się. „Obejrzałam” w ten sposób jeszcze ze dwa zdjęcia, które mogłyby być, gdyby nie… i wiedziałam, że wybiorę się z Fiedlerem w podróż do Meksyku, jaki niewielu poznało. Ten brak zdjęć to nie zabawa, droczenie się z czytaczem – autor już na początku opowiada, jak niewiele brakowało, aby skończył swoją przygodę na samym jej początku - zakaz w Chamuli jest święty. Niemniej przed Fiedlerem pojawiło się nie lada wyzwanie – napisać książkę z podróży tak, by czytelnikowi nie brakowało zdjęć. I udało mu się.

Od samego początku porwał mnie majański świat. Fiedler z godną pozazdroszczenia łatwością prowadzi narrację i opowiada o mieszkańcach wioski, w której zamieszkał. Nie ma tu schematów, osoba podróżnika i autora schodzi na dalszy plan. Najważniejsi są mieszkańcy wioski – często to oni opowiadają historie, dzielą się swoim życiem. Rozbawić może historia starego Francisco, który będąc w upojeniu alkoholowym potrafi zwymyślać każdego napotkanego mieszkańca Chamuli, a żaden z pokrzywdzonych nie protestuje. Otóż wiek Francisco jest święty i zapewnia mu nietykalność oraz szacunek. Refleksję wzbudza historia Luciny, która mimo prośby nie otrzymuje rozwodu. Mało tego, zostaje zmuszona do pokazywania mężowi swojego ciała (tamtejsze obyczaje nakazują, by kobieta zakrywała swoje ciało nawet przed mężem) dwa razy w tygodniu. Czytelnika może rozbawić opisana sytuacja oraz wyrok starszyzny, ale po chwili pojawia się refleksja i zaczyna się współczuć Lucinie. Upokorzona dwukrotnie musi poddać się wyrokowi starszyzny – to świat mężczyzn dyktuje prawo.

Z pewnością Fiedler porywa swoją książką w nieznany świat. Pokazuje go, tłumaczy, broni. A czytacz nie bardzo ma ochotę z tej podróży w dzikość wrócić.



Arkady Radosław Fiedler, Majowie. Reaktywacja, Wydawnictwo „Bernardinum”, Pelplin 2011.

19 maja 2012

Czy babcie mogą podróżować?

Czy babcie mogą podróżować? Czy babcie mogą spełniać swoje marzenia? Na te pytania w swojej książce odpowiada Basia Meder. Na te pytania odpowiada również, całym swoim życiem, moja całkiem prywatna babcia, która wśród moich bliższych znajomych jest już legendą. Otóż mam babcię podróżniczkę i jestem z tego dumna. Mało tego - to dzięki niej i we mnie rozwija się podróżniczka - taka ambicja - prześcignąć babcię, która zobaczyła niemal cały świat.

Okazuje się, że nie tylko w mojej rodzinie żyją złaknione przygód kobiety; w swojej książce mówi o tym wspomniana już Basia Meder. Kobieta przed sześćdziesiątką, która postanawia spełnić marzenie i zobaczyć, co słychać w Afryce. Rezultat to dwie książki "Babcia w pustyni i w puszczy" oraz przeze mnie nieczytana "Babcia w Afryce" (radzę zacząć od tej drugiej, bo podobno jest pierwszą częścią).

Od dopiero kilku lat jestem fascynatką literatury podróżniczej i niemal każdą pozycję pochłaniam z niesłabnącym zainteresowaniem. Jak jest z "Babcią w pustyni i w puszczy"? Może nie porwała mnie tak, jak np. "Moja Afryka" Kingi Choszcz, ale to też książka o Afryce, więc i przyjemność z lektury się znalazła.
Brakowało mi zatrzymania się, głębszego opisu. Taka pobieżność w pewnym momencie zaczyna irytować. Afryka jest olbrzymim lądem z olbrzymią mieszanką kultur. Autorka opisuje je dość pobieżnie. Narzuca się też schemat, w który wpadła. Przyjazd do kraju, kilka poznanych osób, zakwaterowanie w hotelu i wyjazd. To części powtarzające się w całej książce, a przez to samo czytanie zaczyna nieco nużyć. Czytacz ożywi się może podczas opisu pierwszej przejażdżki motocyklem oraz na końcu, gdy autorka opisuje mrożącą krew w żyłach historię ucieczki przed bandytami terroryzującymi turystkę i okoliczne wioski. Zresztą skutki tego napadu zmuszają autorkę do przerwania podróży po Afryce. Australijska babcia jednak wraca po kilku latach, by dokończyć to, co zaczęła. Zwiedza wówczas Maroko. Lecz w ostatniej części książki znowu schemat się powtarza i czytający popada w półsen.

Dużym plusem są zamieszczone w tym wydaniu zdjęcia. Żałuję, że treść nie jest choć w połowie tak dobra. I to nie tylko ta schematyczność i pobieżność odstrasza. Autorka bardziej skoncentrowała się na sobie jako podróżniczce. Czytując literaturę podróżniczą, wychodzę zazwyczaj z założenia (i stąd też moje nastawienie takie, a nie inne), że autor - podróżnik nie jest w danej książce najważniejszy. Jego osoba schodzi na dalszy plan lub jest jedynie okiem na inne światy. I tego zabrakło u Meder. Szkoda.

Niemniej miałam jedną refleksję na koniec - otóż, Basia Meder, czy moja prywatna babcia pokazują coś bardzo ważnego - każdą barierę można pokonać, gdy się marzeniom wychodzi naprzeciw i to jest istotne w tej książce, abstrahując już od nudnej narracji. Nikt nie odbierze Meder tego, że zdobyła się na nie lada wyczyn, całkiem odważnie sięgając po marzenia.



Basia Meder, Babcia w pustyni i w puszczy, wyd. "Bernardinum", Pelplin 2010.

10 maja 2012

Bzyk: dotknij mnie i pożądaj

Czy o pożądaniu napisano już wszystko? Z każdą powieścią, tomem erotyków (tym, czy innym) przekonuję się, że nie. To jedno z najbardziej ludzkich doznań jest i będzie wciąż obecne w literaturze. Czego poszukuję w erotykach? Nowych tematów, historii, czegoś, co mnie zaskoczy. Kilka lat temu spotkałam się z tomem wierszy dwojga poetów i się zachwyciłam. Już sam tytuł przyciąga: "Bzyk. Wiersze nie dla dzieci". I rzeczywiście kipi tu erotyzmem, a więc nie dla dzieci.

Kompozycja, która układa się w rozmowę między mężczyzną a kobietą, przyznaje czytelnikowi rolę podglądacza, który z wypiekami na twarzy przewraca kolejne strony. Może to przewrotność tytułu, gra z czytaczem, ale w pewnym momencie można poczuć się jak takie dziecko przyłapane na gorącym uczynku podglądania. Układ utworów intryguje, zachęca do wczytywania się w kolejne strony.
Bohaterów "Bzyka" poraziło uczucie, ale wiersze nie tylko tego dotyczą. Co chwilę czytelnik dowiaduje się o przepaściach dzielących tych dwoje: przede wszystkim przepaść wiekowa, którą martwi się mężczyzna, a kobieta bagatelizuje. Ta różnica wiąże się z bagażem doświadczeń - on więcej dźwiga niż ona. Problemem też jest odległość. Okazuje się jednak, że pożądanie, miłość zasypać może każdą przepaść. Pojawiają się marzenia, coraz śmielsze obietnice, wyznania.

Jeśli mówimy o "Bzyku...", to każdy chyba przyzna, że jest to poezja dotyku i ciała. Ten pierwszy jest bardzo istotny dla kochanków - pobudza zmysły, wzbudza pożądanie; to wreszcie pod dotykiem męskich dłoni kobieca talia może się spalić. Ciało, jak to w erotykach bywa, i tu jest znaczące. Lecz nie idealizowane, a sflaczały brzuch, wygłodniałe oczy, siwa głowa wyglądają ze stron "Bzyka". I to nic a nic nie przeszkadza, by ona nadal wyznawała mu miłość i go pożądała!
Dialog zbudowany w erotykach niesie ze sobą ogromny ładunek pożądania, ale też zniecierpliwienia, jakie wielu z nas odczuwało w chwilach uniesienia. Każdy wiersz zdaje się być kolejną częścią garderoby zdejmowanej w pośpiechu, aczkolwiek z pewnego rodzaju zmysłowością. A na koniec okazuje się, że wciąż coś do zdjęcia zostaje. Bo rozmowa urywa się, nie zostaje zakończona, jak każda historia miłosna w prawdziwym życiu.

Tomik Grabarz i Rozenfelda czyta się jednym tchem i z zaciekawieniem. Dlaczego? Może dzięki niezwykłej obrazowości? A może za sprawą wyczuwalnego dotyku w poezji tej pary? Na pewno pomocny jest sposób pisania - zwykły o sprawach niezwykłych, jakimi są pożądanie, zauroczenie i inne pochodne uczucia. Do kogo ten tomik trafi? Do wszystkich, którym uczucia w nim opisane są nieobce i żadne specjalistyczne narzędzia potrzebne nie są, wystarczy serce.


J. Grabarz, A. Rozenfeld, Bzyk. Wiersze nie dla dzieci, wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2008.

4 maja 2012

Stracony czas nad "Utraconym rajem"

Są takie książki, które ma się ochotę odłożyć po dwóch przeczytanych stronach. Są takie książki, które żal stawiać na półki obok innych. I niestety ostatnio z taką miałam, czy nadal mam do czynienia.
 "Utracony raj" Notebooma zapowiadał się interesująco, porywająco wręcz. Autor pretendujący do Nobla, książka polecana przez uznanych autorów. Określana jako śmiała, oczyszczająca. Mnie ani nie oczyściła, ani nie zdumiała swoją odwagą.

 Z jednej strony mamy opisaną historię dwóch kobiet. Narratorką pierwszej części jest jedna z nich - kobieta po przejściach (wielokrotnie zgwałcona) - Alma. Za sprawą tej drugiej obie udają się w podróż do Australii. Tam zderzają się ich dziewczęce jeszcze marzenia z rzeczywistością, ale też bohaterki odgrywają role aniołów w grze miejskiej. Dzięki temu Alma poznaje krytyka literackiego Erika. Po wielu latach spotykają się ponownie - w pewnego rodzaju sanatorium. Podobno Erik to człowiek, który przestał walczyć o siebie. Podobno dzięki Almie może się otrząsnąć. Podobno.

 Płytkie kreacje bohaterów nie ułatwiają czytania, wręcz przeciwnie. Alma nie zyskała mojej sympatii, czy nawet współczucia. Erik wzbudzał irytację. Gdyby w prawdziwym życiu istnieli tylko tacy mężczyźni, wypadałoby tylko strzelić sobie w łeb. Tych dwoje bohaterów spotyka się dwa razy w utworze Notebooma. I mimo że miał to chyba być w zamyśle autora punkt programu, to wypadł dość słabo. Książka podobno mówi o dojrzewaniu, konfrontacji marzeń (tak zapowiada notka na końcu książki), a historia tych dwojga przypomina nieco kiczowaty romans. Niestety. Gdzieś w tle łopoczą niemal bez przerwy skrzydła aniołów. Aż chciałoby się zapytać: ależ po co?

Ciekawym zabiegiem mógłby być autotematyzm pojawiający się w prologu i epilogu. Objawia się narrator- kreator literackich światów i jak na początku stara się zainteresować czytelnika opowiadaną właśnie historią, tak pod koniec podąża za kimś innym. Tyle że i ten wątek sprawia wrażenie zlepianego i upychanego w zamysł, który nie do końca jawi się przed zwykłym, szarym czytelnikiem. Ten bardziej wymagający może zacząć się zastanawiać nad sensem uczynienia narratora z Almy w jednej z części książki. Czy jest ona prawdziwym narratorem, a może to jedynie gra głównego narratora z czytelnikiem? Do jakich wniosków ma zatem doprowadzić? Czy historia Almy jest tylko jej historią?

 Prowadzona narracja jest raczej zniechęcająca, płytka. Szybciej męczy niż zachwyca. Przez to historia Notebooma staje się mało przekonująca i zwyczajnie nie porywa czytelnika. Otrzymuje on raczej kiepską historię, w której trudno doszukiwać się tej głębi zmuszającej do refleksji.

 Większość się zachwyca tą książką, ale ja jej podziękuję. Wymęczyłam się za wszystkie czasy. Nie mam nic przeciwko krótkim formom, ale tu ona przeszkadzała. Tak naprawdę miałam wrażenie, że sam pisarz umęczył się, tworząc bohaterów, opowiadając ich historię. Wydumana i pustosłowie. To dwa określenia, które tłukły się w mojej głowie podczas czytania "Utraconego raju". Niestety nie polecam.

 Cees Noteboom, Utracony raj, przeł. Ł. Żebrowski, wyd. W.A.B., Warszawa 2012.

11 kwietnia 2012

O czworgu dziwaków, którzy się pokochali

Dawno, dawno temu... przechodząc obok uniwersyteckiej księgarenki zamachała do mnie książka. Jej tytuł brzmiał: "Po prostu razem". Skoro do mnie kiwała literami, nie mogłam zostać obojętna i zakupiłam powieść Anny Gavaldy, a w domu się zaczytałam.
Tak naprawdę nie można powiedzieć krótko, o czym jest książka. O przyjaźni? O dziwactwach? O starości? O pożądaniu? O miłości? O pokonywaniu słabości? O trudnych relacjach dorosłe dzieci - rodzice? O...?
Poznajemy tu świat troszkę znerwicowanej i tajemniczej na początku Camille; chwilę później pojawia się gburowaty mistrz kuchni - Frank oraz jego przesympatyczna babcia Paulette. Poznajemy też zakompleksionego, zdziwaczałego i jakby przybyłego z innej epoki Philiberta.
Co łączy tych czworo ludzi? Turbulencje życiowe, a później jedno paryskie mieszkanie.
Początkowo narracja może czytacza odstraszyć. Dość trudno wejść w świat tej powieści, ale warto się potrudzić chwilę, by zostać zwyczajnie oczarowanym.
Okazuje się bowiem, że czworo obcych i tak kontrastowych ludzi może się polubić, pokochać i stworzyć rodzinę.

Lubię wracać do tej powieści, ponieważ za każdym razem oczarowuje mnie inna historia. Za pierwszym razem najbardziej koncentrowałam się na relacji Franka i Camille. Ostatecznie oczywiście łączy ich uczucie (i miłym zaskoczeniem dla czytacza może być fakt, że przemykają oni w innej powieści tej autorki), ale jest to miłość szorstka, pełna namiętności, ale też zwykłego lubienia się. Choć ta sympatia właśnie skrywana jest pod skorupą najpierw niechęci, a następnie udawanej obojętności. Lubię takie szorstkie uczucia. I przyznam, że zazdroszczę Camille tego Franka - niby gburowatego, a w duszy troskliwego.

Gdy czytałam po raz kolejny "Po prostu razem", skoncentrowałam się na relacji Franka i jego babci. Starsza pani, gdy łamie sobie biodro, może liczyć jedynie na swojego wnuka. Niestety on, aby paradoksalnie zaopiekować się babcią, nie może jej do siebie wziąć, ani nie może z nią zamieszkać. Paulette wobec tego zostaje umieszczona w domu opieki i bardzo jej z tym źle. Frank co tydzień ją odwiedza, ale nie jest to wystarczające. I trudno się dziwić starszej pani. Ostatecznie zostaje wręcz porwana przez troje bohaterów do paryskiego mieszkania, a później razem z Camille zamieszkuje w swoim domu. Jak toczą się dalej losy babci Franka, nie powiem. Ale jest to ciepła, wzruszająca opowieść.
Uwagę zwraca również wywodzący się z arystokracji Philibert. Ten dziwny młody mężczyzna na kartach tej powieści toczy bój nie tylko z sobą, ale i z rodziną. Walczy o siebie, o wyrażanie siebie, o akceptację swojej osoby. I wychodzi z tej wojny zwycięsko, a każdy kto podczas czytania trzymał kciuki za tego bohatera, uśmiecha się, czytając ostatnie strony powieści Gavaldy.

Sposób prowadzenia narracji (i myślę, że duże ukłony należą się również tłumaczowi) sprawia, że te postaci stają przed oczami czytacza jak żywe, a zapachy gotowanych przez Franka potraw można niemal poczuć. Kiedy zaczyna się czytać tę powieść, nie można się oderwać. Dosłownie. Przenosi czytacza w inny świat - wcale nie lepszy, bo bohaterowie nie mają łatwego i przyjemnego życia. Mają jednak coś, czego czasem w prawdziwym życiu brakuje - spotykają na swojej drodze ludzi, którzy zaczynają być dla nich i stają się rodziną. Ta powieść pokazuje coś jeszcze bardzo istotnego - więzy krwi nie świadczą o byciu rodziną, o tym stanowi niewidzialna i tajemnicza nić, która na szczęście oplata wszystkich bohaterów od pierwszego spotkania...

4 kwietnia 2012

Alzheimer w powieści - niemożliwe?

Są takie książki, które czyta się trudno. I powodem nie jest źle prowadzona narracja lub nudna historia, czy płytcy bohaterowie. Są takie książki, które przypominają nam o wydarzeniach z naszego życia. Kiedy usłyszałam o "Motylu" Lisy Genovy początkowo nie byłam pewna, czy chcę go przeczytać. Czasem trudno zmierzyć się jeszcze raz z pewnymi wspomnieniami, doświadczeniem czegoś nie do pojęcia. Powieść tej amerykańskiej pisarki opowiada o kobiecie mierzącej się z chorobą Alzheimera. Kilka lat temu Alzheimer niestety zawitał i do mojej rodziny. Było to trudne doświadczenie. I ten trud jest opisany w "Motylu".

Historia niby banalna. Pięćdziesięcioletnia kobieta nagle ma problemy z pamięcią. Nie może znaleźć kluczy, później gubi się i nie wie, jak wrócić do domu. Zapomina o służbowym wyjeździe. Lawina dziur pamięciowych zmusza ją do wizyty u lekarza. Po badaniach wyrok brzmi: Alzheimer. Banał, prawda?
Tylko to, co się dzieje później, banalne nie jest. Podczas czytania tej książki, wszystko do mnie wracało. Nocne wędrówki po mieście. Podpalenie siebie. Zalanie wodą mieszkania. Niewytłumaczalna agresja. Niepoznawanie miejsc. Niepoznawanie bliskich osób.

W "Motylu" ważna jest oczywiście sama Alice, bo tak ma na imię nasza bohaterka. Profesor na uniwersytecie, żona, matka, kobieta w kwiecie wieku. Nagle okazuje się, że nie wie, jak prowadzić zajęcia. Nagle przestaje być użyteczna na uczelni. Później przestaje być użyteczna w domu. Genova, kreując Alice w realistyczny sposób, bardzo dokładnie oddaje rozpadanie się osobowości, człowieczeństwa osoby chorej na Alzheimera. Autorka uświadamia czytelnikowi, że ta choroba to nie jest zwykłe zapominanie. Ta choroba odziera człowieka z godności, zabiera jemu wszystko, co posiadał, całe życie.
W tej powieści ważna jednak jest nie tylko główna bohaterka. Ważne jest też jej otoczenie - współpracownicy, rodzina. Początkowe niedowierzanie przeradza się w pytanie "I co dalej?". Genova uświadamia czytelnikowi, że Alzheimer w rodzinie to całkowite przewartościowanie życia absolutnie wszystkich. To radzenie sobie z powolnym traceniem kogoś bliskiego. Pisarka pokazuje, że Alzheimer w okrutny sposób traktuje nie tylko tego, którego dotyka bezpośrednio. Rodzina Alice musi nauczyć się bardzo szybko żyć z osobą poważnie chorą, z człowiekiem, którego osobowość znika z dnia na dzień.

"Motyla" czytałam w skupieniu, często odkładając książkę i wracając do wspomnień sprzed kilku lat. A po jego przeczytaniu mogę powiedzieć, że rozumiem więcej niż wtedy. To też przemawia za tą książką. Autorka wyjaśnia w dość przystępny sposób rozwój choroby, o której wciąż mało wie zwykły, szary człowiek. Poza tym tych, którzy mają szczęście i nie spotkali pana Alzheimera, z pewnością porazi gamą uczuć, szczegółowym studium osoby zmagającej się z tą chorobą. Na okładce mojego egzemplarza komentarz innego pisarza brzmi "boleśnie prawdziwa" i to najkrócej i najlepiej ocenia tę książkę.

28 marca 2012

Magiczna literatura dla młodzieży

Dawno, dawno temu byłam przeciwniczką fantastyki jakkolwiek pojętej. Później za sprawą pewnego człowieka przekonałam się do Pratchetta, a ostatnio dzięki uczennicy wciągnęłam się w cykl powieści dla młodzieży. Autorką jest Michelle Harrison. Tytuły są dwa: "13 skarbów" oraz "13 zaklęć". Kiedy wspominam moje feryjne czytanie z wypiekami na twarzy, to aż się uśmiecham. Minęło sporo czasu, gdy książki przeznaczone dla młodszych czytelników mnie tak zaintrygowały, zainteresowały.
Obie części mają tę samą główną bohaterkę - Tanję, dziewczynkę posiadającą niezwykły dar widzenia wróżek. W "13 skarbów" nastolatka przyjeżdża do babci, która mieszka w wielkim domu. Do tej pory dziewczynka nie miała spokoju - małe, magiczne istoty okazują się w tej powieści być stworzeniami złośliwymi, skorymi do czynienia psot. Tanja miała nadzieję, że w domu babki odpocznie od przygód z wróżkami, ale się rozczarowała. Nie dość, że złośliwe stworzenia przydreptały za nią, to natyka się na całe chmary wróżek. Najgorszy jest las rosnący sobie spokojnie niedaleko domu babki.

Nie byłoby książki dla dzieci bez wątku przyjaźni, pierwszego zauroczenia. Tanja poznaje tu Fabiana, który pomaga jej rozwikłać zagadkę zaginionej pół wieku temu dziewczynki. Pojawia się również harda Red. Wyrazista i budząca sympatię postać.

Druga część "13 zaklęć" to oczywiście kontynuacja przygód Tanji, Fabiana i Red. Młodzi bohaterowie muszą się zmierzyć z nie lada wyzwaniem - mają odnaleźć 13 breloczków rozsypanych przez złośliwą wróżkę. Tylko dzięki temu Fabian odzyska ojca, który utknął w równoległym królestwie wróżek. A mimo przyjemnej nazwy nie jest to miejsce, w którym chciałoby się przebywać dłużej niż minuta.

Nie będę opisywała przygód nastolatków, bo książki są po to, by je czytać. Jednak te powieści na pewno są w pewien sposób wartościowe. Jest tu walka dobra ze złem. Można obserwować zawiązywanie się przyjaźni. W ciekawy sposób została też ujęta problematyka relacji między dorosłymi a dziećmi. Poza tym podobało mi się to, że nic w tych książkach nie jest jednoznaczne, czarno-białe. Młodzi czytelnicy widzą, że w życiu nic nie jest czarno-białe. Nie mówiąc już o tym, że te książki pokazują, że nie trzeba być dzieckiem, by wierzyć w magię. Jakkolwiek pojętą.

Podczas czytania belfersko pomyślałam, że takie książki spokojnie mogłyby być lekturami szkolnymi. Nie zanudziłyby uczniów, a byłoby co omawiać.
Jeśli ktoś ma ochotę oderwać się od szarej, przytłaczającej może rzeczywistości, polecam te powieści. W bardzo szybkim tempie zabierają czytelnika w świat wróżek, magii, przyjaźni i miłości.

26 marca 2012

Odkurzanie

Po niemal roku przerwy postanowiłam wrócić do pisania na polskowieniu. Już nie dla uczniów - może kiedyś...? Niedawno pewna osoba zwróciła uwagę, że tyle czytam, oglądam trochę filmów, więc dlaczego nie dzielić się tym z innymi?
Jest jeszcze jeden powód - zbyt długo oszczędzałam słowa. Czas się wypisać. Rzekłabym, że troszkę zBiałoszewszczałam, ale nie chcę się porównywać do Mistrza.
A jeśli już o nim mowa. Moją główną lekturą od dwóch tygodni jest "Tajny dziennik" Białoszewskiego. Póki co wgryzam się - tak to już z tym autorem jest. Trzeba się wgryźć. I oniemieć.
Na pewno i o nim napiszę. Póki co odkurzam z pajęczyn polskowienie. I mrowienie palców. I dusza polonistyczna na wskroś przestępuje z nogi na nogę, bo doczekać się nie może.