Ważne informacje i terminy



12 sierpnia 2012

Być kobietą w czasach Montgomery


Człowiek to taka śmieszna istota, która ulega sentymentom. I ja mam czasem takie chwile słabości, a jedną z nich było sięgnięcie po Anię z Wyspy Księcia Edwarda. Jako może dziesięcioletnia dziewczynka przeczytałam całą serię opowiadającą o perypetiach rudowłosej bohaterki. I choć już wówczas coś mi się w tym wszystkim nie podobało, to pochłonęła mnie ta historia spisana w iluś tam tomach. Jako całkiem dorosły człowiek odkurzyłam któregoś razu cały cykl i weszłam do świata Ani raz jeszcze. I poczułam się rozczarowana. Co się stało z tą magią? Co się stało z tą marzycielką? Marzycielka pozostała przez dwa, góra trzy tomy. Niezależna buntowniczka przez jakiś jeden. Okazało się, że Ania zmieniła się w kobietę, która bez mężczyzny obok niczego by nie znaczyła. Smutne. I swój smutek mogłam kontynuować podczas czytania ostatniego tomu.

Zanim jednak zacznę ubolewać nad kreacją kobiecych postaci w Ani z Wyspy Księcia Edwarda (za polski tytuł zresztą należałaby się komuś nagroda w kategorii „najgorszy tytuł roku”), to trochę o całości. Otóż, mylne jest twierdzenie, że powieść ta jest ostatnim tomem przygód Ani. Bohaterka pojawia się raczej rzadko. Albo jest wspominana przez licznych bohaterów, albo (i jest to najsłabsza część książki) występuje w roli recytatorki własnych wierszy oraz wymienia uwagi z Gilbertem i resztą mieszkańców Złotego Brzegu. Dialogi są sztuczne, wydają się być stworzone jakby na siłę, a wiersze do mnie nie trafiły. I przyznam, że po którymś wieczorku poetyckim po prostu przelatywałam wzrokiem tych kilka stron i zmierzałam ze spokojnym sumieniem dalej na spotkania z mieszkańcami Wyspy Księcia Edwarda.

A historie są różne, choć właściwie większość dotyczy miłości. I co może wydawać się dziwne, te szczęśliwe zakończenia wzbudzały raczej we mnie irytację. Cóż, baśnie o rycerzach ratujących księżniczki w dzisiejszym świecie zdezaktualizowały się. Przynajmniej dla mnie. I to chyba mój główny zarzut dla całej serii powieści – dezaktualizacja. Cały cykl jest przykładem literatury, która nie wytrzymuje próby czasu i zapewne również przestrzeni. Z perspektywy czasu (i uzyskania przeze mnie jakiejś tam dojrzałości) okazuje się, że wiele historii jest zwyczajnie naiwnych, a zakończenia zbyt łatwe, zbyt przewidywalne. Ale być może czepiam się, tu czy tam lubię komplikować różne sprawy – dlaczego w trakcie lektury miałabym zatem godzić się na łatwiznę?!

Jeśli chodzi o kobiece postaci, bo to im przyglądałam się ze szczególną uwagą, to spotkało mnie ogólne rozczarowanie. I bynajmniej nie winię autorki – żyła w takich czasach, w jakich żyła i nie udało się jej wyjść poza narzucane schematy, konwencje (choć w przypadku na przykład powieści Austen nie mam takich przykrych odczuć jak tu). Ania, początkowo inna, trochę buntująca się, spełniająca w pisarstwie, wychodzi za mąż i jakby normalnieje (w złym słowa znaczeniu). Czytając historie w tym ostatnim tomie, miałam nieznośne uczucie, że wszystkie opisywane kobiety muszą być z jakimś mężczyzną, bo inaczej sobie nie poradzą. No, ewentualnie staną się zgorzkniałymi lub zdziwaczałymi starymi pannami. I tak mamy tu historię Penelope, która adoptuje chłopca. Zgodnie z przewidywaniami wszystkich samotna kobieta nie daje sobie rady, kapituluje i poślubia od lat adorującego ją doktora. Przykładów tego typu można mnożyć. Jest też Alice, kobieta chora psychicznie, mszcząca się na swoich krewnych w dość perfidny sposób. Lekiem na jej chorobę jest oczywiście mężczyzna, który po latach wraca do miasteczka tylko po to, aby ją poślubić. Okazuje się zatem, że małżonek może być bardzo prawdopodobnym lekarstwem na chorobę psychiczną! Natomiast kobiety, których nikt nie chciał (bo taki wydźwięk ma większość opisanych historii) żyją zazwyczaj z siostrą lub ciotką, ewentualnie przy całej rodzinie i robią za służące. Gdy umierają, jak w przypadku Ursuli, okazuje się, że ostatnim wspomnieniem jest nie do końca szczęśliwa miłość do jakiegoś mężczyzny… Smutne to trochę i cieszę się, że nie żyję w tamtych czasach. Trudno tu jednak winić autorkę za moje rozczarowanie. W końcu, jak już wspominałam, opisywała jedynie rzeczywistość, w której żyła i być może z tego względu jest to dobra okazja do skonfrontowania obecnej i ówczesnej kreacji bohaterek.

Mylne byłoby jednak stwierdzenie, że Ania z Wyspy Księcia Edwarda (naprawdę irytujący tytuł) to książka z optymistycznymi zakończeniami. Owszem, kochankowie w większości przypadków padają sobie do znudzenia w ramiona, ale znajdą się też bohaterowie wredni, nieuczciwi, pazerni. Pojawia się również historia dwóch wojen światowych, choć zajmuje raczej trzeci plan. Są cudzołożnicy, dzieci z nieprawego łoża, rodzinne awantury. Ale te czarne chmury na błękitnym niebie nie zebrały się nad Wyspą Księcia Edwarda tylko w tym tomie – w całym cyklu uważny czytelnik dostrzeże to pesymistyczne (czy według mnie realistyczne) spojrzenie autorki. I może to właśnie dzięki temu mam jakiś tam sentyment do tych książek.

Cóż, wyrosłam z serii o Ani, może ze względu na czasy, w jakich żyję; może ze względu na własne doświadczenia. W końcu świadoma lektura odbywa się w jakimś stopniu również za pomocą porównań z własnymi przeżyciami. Choć obawiam się, że seria o rudowłosej bohaterce zwyczajnie nie pasuje do naszych czasów – zdezaktualizowała się, jak to czasem bywa z książkami pisanymi w konkretnej epoce rządzącej się innymi prawami niż nasza.

Lucy Maud Montgomery, Ania z Wyspy Księcia Edwarda, przeł. P. Ciemniewski, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.