Ważne informacje i terminy



30 lipca 2012

Dobre duchy francuskiej oberży

Według mnie dobra powieść zaczyna się wtedy, gdy autor wprowadza czytacza w niemal środek historii, a ten od razu czuje się jak w domu. Nieważne, że o wielu sprawach dowiaduje się później lub wcale. Bardziej chodzi o przedostanie się do innego świata – podobnego do naszego, ale z innymi ludźmi, którzy mają podobne, ale inne problemy, czują podobnie, ale jednak inaczej. Czytanie takiej książki to przeżywanie innego życia – czasem lepszego, czasem gorszego, co ważniejsze innego.  

Powieścią na pół dnia jest Francuska oberża Julii Stagg. Kolejne czytadło, które może nie porywa bez pamięci, ale przenosi do innego świata. Czytacz zostaje od razu zapoznany z grupką bohaterów, którzy niebawem odegrają ważną rolę w życiu dwojga Anglików. Śmiałkowie odważyli się przyjechać do Francji z zamiarem prowadzenia zakupionej oberży. Nie podoba się to merowi miasteczka, który chciał zdobyć lokal dla siebie. Jest to oczywiście początkiem intrygi, którą Serge knuje i stara się wprowadzić w życie wydawałoby się spokojnej francuskiej gminy.

Spodobało mi się również to, że para – Paul i Lorna – nie pojawia się od razu na pierwszych stronach. Najpierw słucha się ocen francuskich mieszkańców, którzy kierując się stereotypami, są przerażeni widmem najazdu Anglików. To małomiasteczkowe uleganie schematom nie działa jednak negatywnie na odbiór bohaterów. Od razu czuje się sympatię do Josette – starszej sklepikarki, która rok temu straciła męża i stara się sama prowadzić sklep. Mer miasteczka, Serge, wzbudzał raczej moją litość – nawet nie złość. To starszy mężczyzna nieco zagubiony w swoich intrygach, przeżywający w samotności umieranie żony. Śmieszy postać Pascala, zastępcy mera, będącego pod pantoflem żony. Mężczyzna nie potrafi podjąć żadnej decyzji bez konsultacji z małżonką, a jeśli już jest zmuszony do działania bez podpowiedzi Fatimy, zwyczajnie mu nic nie wychodzi. Stephanie to chyba moja ulubienica. Silna kobieta wychowująca samotnie córkę, marząca skrycie o mężczyźnie przy boku. Nawet jeden jest w pobliżu, ale gdy okazuje się, że to nie z nią chce być, Stephanie znosi to ze spokojem. Jak sama mówi, ma cygańską krew, ale mimo to znalazła miejsce na ziemi i walczy, by w nim zostać. Ma w sobie troszkę z czarownicy i mimo swoich problemów pomaga w rozwiązywaniu tych, które przeżywają Anglicy. Jest też para Veronique i Christian. Wydaje się, że od dawna między nimi iskrzy, ale żadne nie ma odwagi zrobić kroku do czegoś poważniejszego. Ostatecznie, gdy dochodzi do wypadku i Veronique ciężko ranna przebywa w szpitalu, Christian zaczyna bardziej stanowczo starać się o ukochaną i wydaje się, że jest to dla niego ostatnia szansa. W dość schematyczny i może nieco naciągany sposób autorka wydaje się grozić palcem tym, którzy jak Christian ignorują szczęście. Historię Anne - matki Veronique - poznajemy wraz z rozwojem akcji powieści. Kobieta ma możliwość zemsty na merze za doznane kilkadziesiąt lat temu upokorzenia, ale... o tym, czy wykorzysta tę okazję, zainteresowany czytacz musi przekonać się sam.

We Francuskiej oberży pojawia się jeszcze jeden bohater, którego trudno nazwać człowiekiem ze względu na stan, w jakim się znajduje. To Jacques, zmarły mąż Josette. Wciąż przebywa w sklepie, a widzi go tylko jego żona. Bardzo się przejmuje tym, że mieszkańcy myślą tylko o własnych interesach, że zanika gdzieś poczucie jedności, wspólnoty. Jak przystało na ducha czasem coś zmajstruje - a to poruszy firanką w bezwietrzny dzień, a to podpali kartkę wystającą z kieszeni mera... Jednak najważniejszą wydaje się być opieka nad żoną - to dzięki jego nieobecnej obecności Josette ma odwagę, by walczyć z merem.

Powieść może nie najwyższych lotów, ale wygrywa wyrazistymi, niemal żywymi, postaciami. Poza tym czasem dobrze jest poczytać historię z dobrym zakończeniem. 

Julia Stagg, Francuska oberża, przeł. M. Słysz, Świat Książki, Warszawa 2011.

28 lipca 2012

Kryminał, który nie mrozi

Czasem mam nastrój na dobrą powieść kryminalną. Tak było tym razem, gdy sięgnęłam po zakupioną kilka miesięcy temu powieść Nim nadejdzie mróz Mankella. Autora nie znałam, choć podobno genialny szwedzki pisarz. Po przeczytaniu mam mieszane uczucia. Niby wątek kryminalny jest. Niby trup się ściele. Niby akcja jest. A momentami zmuszałam się do czytania, nie wciągnęło jak to zwykle przy tego rodzaju gatunku u mnie bywa.

W Nim nadejdzie mróz pojawia się, jak wyczytałam, znany z wcześniejszych powieści autora szwedzki policjant Kurt Wallander. Człowiek wzbudzający moją sympatię swoim wnikliwym umysłem i cholerycznym charakterem. Jednak główną bohaterką jest jego córka – Linda – prawie policjantka. Prawie, ponieważ czeka na rozpoczęcie pracy i to oczekiwanie znosi dość niecierpliwie. Na pomoc przychodzi jej szereg wydarzeń, które zmuszają Lindę do uczestnictwa w śledztwie prowadzonym przez ojca. Mam jednak wrażenie, że autor albo nie do końca poznał psychikę kobiet, albo nie potrafi jej przekonująco przedstawić, chociażby kreując postać Lindy, która, poza irytowaniem mnie, wydawała się dość płytka. Zabawa w tworzenie portretów psychologicznych nie bardzo udana.

Jako że powieść należy do gatunku kryminału, to znajdą się tu morderstwa, śledztwo, zaginięcie Anny, a później Zebry – przyjaciółek Lindy. Za wszystko Mankell postanowił obwinić fanatycznego przywódcę sekty religijnej i jednocześnie ojca Anny – niejakiego Eryka. Problem w tym, że ta historia, owszem momentami przerażająca i brutalna, nie wciągnęła, nie zaintrygowała, nie zszokowała. Może przez przejedzenie tematem (co ciekawe oryginał został wydany w okolicach 2002 roku, a to tłumaczenie na polski dopiero ukazało się kilka miesięcy temu), a może sam sposób prowadzenia narracji momentami nudzi i nie sprawia, że czyta się tę powieść z wypiekami na twarzy, obgryzając z przerażenia paznokcie. Cóż, innym razem… Może.

Henning Mankell, Nim nadejdzie mróz, przeł. E. Wojciechowska, wyd. W.A.B., Warszawa 2012.

24 lipca 2012

Portugalskie namiętności z historią w tle


Lubię w podróże zabierać ze sobą czytadła. Tym razem nie bez powodu wybór padł na powieść Any Veloso. Bądź zdrowa, Lizbono osadzona przestrzennie oczywiście w Portugalii to historia czterech pokoleń dwóch rodzin. Ich los połączyła para – Jujú i Fernando. Ona z bogatej rodziny, on z biednej i jak to czasem bywa początkowa przyjaźń przeradza się w miłość.

Autorka zbudowała dość wiarygodne postaci. Niemal wszyscy bohaterowie mają złożone osobowości, nie dokonują jednoznacznych wyborów, a i ich uczucia bywają sprzeczne. Tak też jest z  Jujú, która oddając się Fernandowi i zachodząc w ciążę, wybiera na męża innego - mężczyznę z bogatego domu. I ta sytuacja jest niejednoznaczna – nie wiedząc, czyje dziecko urodzi, wybiera mniejsze, w jej pojęciu, zło. Losy tych dwojga rozdzielają się tak naprawdę tylko po to, by złączyły się za jakiś czas. Od momentu kolejnego spotkania stają się kochankami i ich romans trwa kilkadziesiąt lat, aż do śmierci kobiety.

Motyw miłości jednak nie dotyczy tylko wspomnianych wcześniej postaci. Tak naprawdę to właśnie z miłości Veloso uczyniła głównego bohatera swojej powieści. Ukazuje jak potężne, zaborcze, trudne, ale i zdradliwe bywa to uczucie. Inną parą poznającą siłę miłości są Laura, córka Fernanda i Jujú, oraz uciekający z Niemiec Żyd – Jacob. Tych dwoje los łączy z kolei na chwilę, by mógł urodzić się Ricardo, kolejny bohater miłosnej sagi. Jako nastolatek poznaje Marisę, ale i ta historia ma wiele zwrotów akcji. Dwoje ludzi ciągnie do siebie, by jedno to drugie odepchnęło. I tak mogłoby się wydawać będzie bez końca, ale ostatecznie tu następuje happy end.

Charakterystyczna dla większości bohaterów tej rodzinnej sagi jest ich buntowniczość. To postaci złożone, o silnych osobowościach, buntujące się przeciw utartym schematom, drugiemu człowiekowi, czy przeciwnościom jakie rzuca człowiekowi los. Bohaterowie muszą podejmować niełatwe decyzje, a często ich wybory są niejednoznaczne do ocenienia.

Powieść dość dobrze się czyta, choć ostatnie kilkadziesiąt stron wydaje się być pisana w pośpiechu, autorka daje się ponieść raczej schematycznym rozwiązaniom. Można jednak przymknąć na to oko.  Bądź zdrowa, Lizbono z pewnością wygrywa prawdziwymi opisami różnych rejonów Portugalii, toczącą się w tle historią jak i namiętnościami, które dotykają bohaterów w różnych momentach życia.

Ana Veloso, Bądź zdrowa, Lizbono, przeł. M. Jatowska, wyd. Świat Książki, Warszawa 2010.

2 lipca 2012

Stuhr (nie)intymnie

„Ta książka daje nadzieję!” można przeczytać na okładce i przez to mniej chętnie do niej podchodziłam. Nie lubię takich górnolotnych sformułowań – nie wierzę im. Niemniej ze względu na to, że książka z działu intymistyki i ponadto napisana przez jednego z mistrzów aktorstwa, znalazła się w moim domu. I przyznaję, że stała się rzecz niesłychana – zaczęłam czytać i nie chciałam kończyć.

Nie jest to zwyczajny dziennik, a „dziennik czasu choroby” jak podpowiada podtytuł. Jednak Jerzy Stuhr dzieli się mniej swoją walką z nowotworem, a więcej przemyśleniami na temat otaczającej rzeczywistości. Są wobec tego wpisy dotyczące sztuki i tego, co się dziś z nią dzieje. Aktorstwa i aktorów – pokolenia starszego i tego młodszego, które zagubiło gdzieś istotę swojego zawodu. Autor czasem porusza również tematy polityczne. Taki dziennik naszych czasów, o których będą czytać (mam nadzieję) przyszłe pokolenia. Pojawiają się też wpisy dotyczące zmagań z chorobą, wiekiem i życiem w przestrzeni choroby. Jeden z tego typu zapisków przypomina motyw obserwowania życia zza szyby uczyniony kiedyś przez Halinę Poświatowską. Uderza fakt tych samych odczuć chorego – oni i ja oddzieleni szybą.

Wpisy dotyczą czasu od października 2011 do kwietnia 2012, a dodatkiem jest wywiad, jakiego autor udzielił pismu medycznemu. I właściwie to z tego wywiadu najpełniej można dowiedzieć się o zmaganiach aktora z chorobą. Ale przyznaję, że nie tego szukałam w tym dzienniku. Oczekiwałam, że będzie to refleksja o świecie człowieka doświadczonego i inteligentnego. I to otrzymałam. Przyznaję, że swój egzemplarz w wielu miejscach popisałam – taka moja intymna wymiana myśli z autorem.

Jeśli ktoś nastawi się, że to książka, w której Stuhr dzieli się swoimi słabościami, trudami walki z nowotworem i jak bohater wygrywa, to oczywiście się zawiedzie. Ten dziennik jest zapisem bacznego obserwatora świata sztuki, polityki, codzienności, który niekiedy tylko wprowadza czytelnika w świat intymny. Ta książka jest przewrotną grą z naszym światem, w którym każdy ma ochotę zaglądnąć pod kołdrę każdemu. 

Jerzy Stuhr, Tak sobie myślę..., Wydawnictwo Literackie, Kraków 2012.