Otóż, na obrzeżach szwedzkiego miasteczka
stoją dwa domy. Jeden zamieszkuje od urodzenia Astrid, starsza kobieta uważana
przez innych mieszkańców za wariatkę, wiedźmę. Do drugiego sprowadza się dużo
młodsza Veronika. Sprowadza się, by pisać, poukładać i wyleczyć. Pozornie żadna
z nich nie szuka kontaktu z tą drugą. Ale okazuje się, że pewne historie muszą
być wysłuchane, a budowane wokół siebie mury niekoniecznie są nieprzenikalne. Te dwie, jedynie z pozoru różne, kobiety są do siebie bardzo podobne. Każda skrywa tajemnice,
którymi dzieli się z tą drugą. Dzieli się powoli, dozując dawki smutku,
doznanych tragedii, utraconej nadziei. Obie są nienachalne, bo zdecydowały się na samotność. Każda z nich jest niezwykle ostrożna. Ich relacja to jak tkanie pajęczej sieci - bardzo delikatnej i łatwej do zerwania nieostrożnym ruchem, gestem, słowem. I żadna nie oczekuje współczucia, wybaczenia, rozgrzeszenia, potępienia. I to właśnie czyni tę powieść nieco inną od tych o podobnym zamyśle konstrukcji.
W narracji prowadzonej na
przemian przez dwie bohaterki wyczuwalny jest smutek, melancholia, które są dozowane z
poetycką precyzją. Choć może to ja lubię czasem masochistycznie zanurzyć się w
smutną na wskroś historię. W każdym razie na pewno nie jest to czysta proza, a
proza spoetyzowana, odkrywająca wnętrze człowieka. Niewątpliwym plusem jest nieocenianie
przez autorkę działań przede wszystkim Astrid. Olsson opowiada jej historię,
ale daleka jest od moralizowania, współczucia lub napiętnowania. Pozostawia to
czytelnikowi i myślę, że inteligentny czytacz nie będzie w stanie jednoznacznie
ocenić postępowania Astrid. W trakcie poznawania jej historii życia, zadawać
sobie można pytania o motywacje pewnych czynów, ale też o to, w jaki sposób sytuacje
z dzieciństwa wpływają na dalsze życie człowieka, na jego późniejsze działania. A historia
Veroniki… to kolejna historia wielkiej i utraconej miłości. Tu zapewne też możnaby
pokusić się o jakieś spostrzeżenia, ale przyznaję, że podczas
powtórnego czytania bardziej skoncentrowałam się na historii starszej kobiety.
Bardzo ciekawym chwytem jest budowanie
dialogu dwóch bohaterek. Bo nie zawsze są to tylko słowa. To również
spojrzenia, dotyk, gest, muzyka, przyrządzane potrawy.
Uwagę zwraca też konstrukcja
każdego rozdziału powieści. Na początku każdego autorka wstawia fragment
szwedzkiej poezji (w polskim wydaniu znaleźć można oczywiście również
tłumaczenie), który idealnie wprowadza w następującą po nim kolejną cześć
historii bohaterek.
Na koniec pojawiła się również we
mnie refleksja, że nawet decydując się na samotność i niedopuszczanie do siebie innych osób, nie jesteśmy w stanie przeżyć tak życia. Bo każdy prędzej czy później potrzebuje towarzysza, słuchacza. Astrid zamknęła się w swoim domu, otoczyła się nim jak murem. Pod koniec życia zrozumiała, że nie da się uciec w samotność - w końcu ktoś zapukał do drzwi i wysłuchał historii jej życia, stając się tym samym uczestnikiem.
Linda Olsson, Niech wieje dobry wiatr, przeł. Urszula
Szczepańska, wyd. G+J Gruner+Jahr, Warszawa 2008.
A czy książka mocno przygnębia?Bardzo źle się kończy?
OdpowiedzUsuńPosmak melancholii, tęsknot, ale nie przygnębia. :)
Usuń